[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mu, że nie mogę tego zrobić David pracował w Londynie, dziewczynki
nadal chodziły do szkoły więc Graydon poszedł na kompromis i uznał,
że mogę zostać w Londynie, pod warunkiem że będę pojawiała się w No-
wym Jorku w regularnych odstępach czasu. Wyobrażałam sobie, że to bę-
dzie raz w roku, jednak on myślał o spotkaniach comiesięcznych, ale był to
najmniejszy z naszych problemów. Główny polegał na tym, że nie nadawa-
łam się na amerykańską dziennikarkę. W Anglii dzwoniłam do swojego re-
daktora naczelnego i pytałam, czy chce wywiad z X i natychmiast miałam
odpowiedz, że tak lub nie. W Vanity Fair" musiałam omawiać pomysły i
przedstawiać je kolejnym redaktorom, z których wszyscy pytali, jaki będzie
mój punkt widzenia. Szczerze nienawidziłam tego pytania. Jeśli ma się już
gotowy punkt widzenia, to znaczy, że przed spotkaniem postanowiło się, co
zostanie napisane, a zatem równie dobrze można by nie przeprowadzać
wywiadu. Zdawało się, że redaktorzy Vanity Fair" oczekują niemal stresz-
czenia wywiadu, jeszcze zanim się odbył. Ponadto konieczność przepusz-
czania pomysłów przez tę biurokratyczną machinę oznaczała, że gdy je za-
twierdzano, często były one o wiele miesięcy przeterminowane.
Byli też weryfikatorzy informacji. Oczywiście, czytałam Jasne światła,
wielkie miasto i wiedziałam, z czym wiąże się weryfikowanie informacji,
R
L
T
lecz nadal nie zdawałam sobie sprawy z tego, w co się pakuję. Najdziwniej-
szy przykład dotyczył sytuacji, w której przedstawiałam sylwetkę P. D. Ja-
mes. Napisałam coś o tym, że spędzała weekend w Salisbury. Wkroczyli
weryfikatorzy. Co to za miejsce, to Sall is burry? To miasto katedralne
w hrabstwie Wiltshire, około stu sześćdziesięciu kilometrów na zachód od
Londynu. Z jakiego zródła zaczerpnęłam tę informację? Moi rodzice
mieszkają w pobliżu. Okazało się, że to nie jest żadne zródło. Musiałam
znalezć uznany przewodnik informujący o tym, gdzie się znajduje Salisbu-
ry. Oczywiście, nie było to trudne, niemniej do furii doprowadził mnie fakt,
że w moim artykule umieszczono spory fragment z przewodnika. P. D. Ja-
mes spędziła weekend w Salisbury, mieście założonym w średniowieczu
w hrabstwie Wiltshire, sławnym z najwyższej mierzącej sto dwadzieścia
trzy metry wieży katedralnej w Anglii". To było szaleństwo, które wciąż
się powtarzało wielkie fragmenty niemające związku z kontekstem po-
jawiały się nagle w środku akapitu, całkowicie rujnując płynność mojego
tekstu.
Kolejny kłopot polegał na tym, że autorzy piszący dla Vanity Fair"
powinni wieść styl życia rodem z czasopisma, spotykając się z tymi, któ-
rzy pociągają za sznurki" i biorąc udział w ważnych" przyjęciach. Pewne-
go razu poleciałam do Nowego Jorku i zatrzymałam się na trzy dni w Roy-
alton, by wziąć udział w świętowaniu rocznicy Vanity Fair". Zabawa była
świetna, ale ja czułam się nieco skonsternowana i zadawałam sobie pytanie,
co ja tu robię? Jednak Graydon wierzył i nadal wierzy w wartość takich
przyjęć i dowodzi słuszności swego przekonania, urządzając coroczną fetę
po rozdaniu Oscarów, która jest zdecydowanie najmodniejszą imprezą w
R
L
T
Hollywood. Niestety, zbyt pózno się zorientowałam, że zaproszenie Gray-
do na było równoznaczne z wezwaniem do bezwzględnego zachowania
dyscypliny. Zdenerwowałam go poważnie tylko raz i to znacznie bar-
dziej, niż wtedy, gdy spaprałam artykuł na pierwszą stronę, o czym pózniej
gdy powiedziałam, że nie mogę wziąć udziału w kolacji na cześć lorda
Snowdona, ponieważ na stępnego dnia rano mam wywiad z Michaelem Ca-
inem i muszę położyć się wcześniej spać. Większość brytyjskich redakto-
rów naczelnych byłaby pod wrażeniem mojego poświęcenia, ale nie Gray-
don.
Tylko przeprowadzasz z nim wywiad warknął.
Nie chciałam mówić, że właśnie za to mi płaci. Z perspektywy czasu
wydaje mi się, że byłam mało zarozumiała, ale wywodziłam się ze starej
tradycji Grub Street, według której pismaki są pariasami i wolą odgryzć so-
bie ręce, niż zadawać się z celebrytami.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]