[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lokomotywa , zaś druga, podobna, w środku. Lokomotywę zbudowano solidniej, aby dać
odpowiednią podstawę dwóm wysokim masztom, na których rozpięto kwadratowe żagle. Mając
do dyspozycji drewno prawie tak twarde jak metal, oliwienie drewnianych piast mających
zastąpić łożyska kulkowe, oraz huraganowy wiatr Lannachowie mogli z powodzeniem korzystać
z tego systemu. Osiągana szybkość nie była oszałamiająca i często trzeba było czekać na
sprzyjający wiatr, ale wychowanie Lannachów nie przewidywało pracy z zegarkiem w ręku.
Pani, jeszcze nie jest za pózno, aby zawrócić rzekł Eryk. Zorganizuję eskortę.
Nie dotknęła łuku, specjalnie dla niej wykonanego. Nie była to tylko zabawka; ważył
dwadzieścia pięć kilogramów i przypominał ten, z którym często polowała w lasach Hermesa.
Uniosła dumnie głowę, a jej bladosrebrzyste włosy pochwyciły czerwone światło słońca i odbiły
je ku ciemnemu masywowi skał i lodów. Stajemy razem i, jeśli trzeba, zginiemy razem. Nie
przystoi władcy zostawać w domu, gdy inni walczą..
Van Rijn odchrząknął. Cały kłopot z tą arystokracją mruknął polega na tym, że liczą
się u nich tylko wygląd i odwaga, a nie rozum. Ja za to chętnie bym został w domu, gdyby nie
trzeba było pokazać, że mam zaufanie do własnych planów.
A ma pan? zapytał sceptycznie Eryk.
Nie gadaj głupstw parsknął van Rijn. Oczywiście, że nie. Pokuśtykał ku
specjalnie dla niego przygotowanemu wozowi dowodzenia. Miał on przynajmniej ściany, dach i
łóżko. Wiatr świstał kamienistym wąwozem i van Rijn opierał mu się całą siłą. Nad głowami
szybowały, pikując w dół, eskadry Lannachów.
Zarówno Wace jak i Sandra mieli własne wózki, lecz księżna poprosiła Eryka, by jechał razem
z nią. Wybacz mi tę teatralność, Eryku, ale możemy zginąć, a przykro jest umierać samotnie,
gdy nie ma obok człowieka, który może ująć twą rękę. Zaśmiała się nieco bez tchu. A
przynajmniej możemy porozmawiać.
Obawiam się& odchrząknął ze ściśniętym gardłem. Obawiam się, pani, że nie
potrafię tak gładko przemawiać, jak Nicholas van Rijn.
Och uśmiechnęła się o to mi chodziło. Mówiłam o rozmowie, nie o słuchaniu jego
monologu.
Mimo to ucichła, podobnie jak Eryk, gdy wózki ruszyły.
Bez zegarków trudno im było nawet ocenić, ile czasu zabrała podróż. W kraju Lannachów
była już prawie pełnia lata: co dwanaście i pół godziny słońce ocierało się o horyzont na północy,
ale prawdziwej nocy właściwie już nie było. Eryk Wace patrzył, jak kilometry przebiegają obok
nich; jadł, spał, rozmawiał nieskładnie z Sandrą lub młodym Angrekiem, który służył im pomocą,
a w międzyczasie otaczający ich wielki kraj przechodził coraz bardziej w pofałdowane doliny i
lasy składające się z niskich drzew o pierzastych liściach; morze zaś zbliżało się coraz bardziej.
Co jakiś czas przegrzanie osi lub przeciwny wiatr wstrzymywały drogę naprzód. W szeregi
Lannachów wkradał się niepokój; przyzwyczajeni byli do szybkich przelotów z gór na wybrzeże,
które trwały jeden dzień, a nie do kołowania nad pociągiem pełznącym jak powolny robak.
Zwiadowcy Drakhonów oczywiście wypatrzyli już ich z powietrza i do zatoki Sagna wpłynął
konwój tratew z silnymi posiłkami. Podjazdy ścierały się z flankami atakujących. A mimo to
pociągi musiały posuwać się naprzód.
Ostatecznie między wyjazdem z Salmenbroku a bitwą o Mannenach Diomedes osiem razy
obrócił się dookoła własnej osi.
To miasto portowe leżało na brzegu zatoki Sagna, z dala od otwartego morza, otoczone przez
porośnięte lasem wzgórza. Był to posępny i ponury kompleks kamiennych wież ciasno
oplecionych łańcuchem tuneli i krytych mostów, odzywający się chropawym dzwiękiem tuzina
wielkich wiatraków. Mannenach leżał nad niewielką mierzeją, którą Drakhonowie poszerzali. W
oddali, na tle wzburzonych brunatnych fal ciemniały kołyszące się sylwetki około czterdziestu
tratew wroga.
Gdy pociąg się zatrzymał, Eryk Wace wyskoczył z wózka Sandry. Nie było jeszcze do czego
strzelać: z całego Mannenachu widać było ledwie kilka spiczastych dachów wystających ponad
trawiastą krawędz znajdującego się przed nimi wzgórza. Stojąc nawet pod wiatr Eryk słyszał
łopot skrzydeł Drakhonów wzlatujących ponad miasto, wirujących ku górze, niczym ucieleśnione
tornado. W powietrzu jednak gęsto było od Lannachów i wróg nie ważył się jeszcze na
natychmiastowy atak.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]