[ Pobierz całość w formacie PDF ]

na uboczu? Gdy przeprowadzał te rozmowy, Marla, na jego prośbę, wybrała się do
kościoła baptystów w Laguna Beach, do którego uczęszczała Lawie.
Wielebny Bones (Szkielet), Johnson doskonale pasował do swojego przezwiska. Był to
wychudzony młody mężczyzna; koloratka luzno otaczała jego cienką szyję, a zamglone
niebieskie oczy miały nieobecny wyraz.
Zupełnie jakby był gotowy do przeniesienia się do lepszego świata, pomyślała Marla ze
złością. Już pytała go dwa razy, co wie o Lauńe Martin, i za każdym razem zaczynał
52
odpowiadać, ale po kilku słowach schodził na temat swoich odczuć w sprawach
kapłaństwa i swojej kongregacji.
 Tak, wielebny, ale proszę mi opowiedzieć o Laurie Martin.  Marla usiłowała go
zdyscyplinować, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. Nic z tego. Giraud wybrał sobie
łatwiejszą robotę rozmowę z kolegami Laurie z pracy, a ona usiłowała zmusić tego
dziwacznego pastora do odpowiedzi na swoje pytania.  Przychodziła do kościoła
regularnie?
 Lawie Martin?  Jego oczy się rozszerzyły, jakby się dziwił, że to o niej rozmawiają.
 Ach tak, biedna kobieta. Tak, przychodziła dość często. Właściwie w każdą niedzielę,
chyba że akurat musiała pracować. Wie pani, była agentką handlu nieruchomościami...
 Tak, wiem.  Marla wzniosła oczy ku niebu.
 Czasami miała dostęp do jakiegoś domu tylko w niedzielę albo musiała się zająć
wyjątkowo ważnym ldientem, ale nie cierpiała opuszczać mszy.
 Rozumiem.  Marla uśmiechnęła się miło, ale jej wysiłek poszedł na marne, bo
wielebny wbijał wzrok w jakiś nieokreślony punkt, gdzieś w oddali.
 Była miła, spokojna, nieśmiała. Brała udział w kościelnych zebraniach, kolacjach,
pomagała w opiece nad starymi ludzmi. Zawsze chciała być użyteczna  powiedział w
końcu pastor.
Wiem, że to chyba sprawa delikatna, ale jestem pewna, że zrozumie pan moje intencje.
Czy Laurie kiedykolwiek mówiła o sobie? Skąd pochodzi? O swojej rodzinie? Jakięhś
kłopotach z mężczyznami?
Pastor wzruszył ramionami.
 Nie, nigdy. Nie sądzę, żeby ktokolwiek stąd znał ją dobrze. Może oprócz Johna
Maclyera. Powinna pani porozmawiać o Laurie właśnie z nim.
Dom Maclyera znajdował się na obrzeżach niewielkiego miasteczka, na niewysokim
wzgórzu. Odludnie tu, pomyślała Marla. Dom został chyba zbudowany w latach
pięćdziesiątych, w pompatycznej imitacji stylu tudoriańskiego. Zdobiły go czarne belki i
romboidalne szybki w oknach, ogrodzenie miał z kutego wymyślnie żelaza z ostro
zakończonymi prętami.
Marla siedziała w samochodzie, przyglądając się wielkiemu owczajkowi niemieckiemu,
który szczekał na nią zza ogrodzenia. Zastanawiała się, jak się dostać do środka.
Ogrodzenie i pies uczyniły z posiadłości fortecę.
Zobaczyła starego mężczyznę, który szedł chwiejnie żwirowanym podjazdem.
 Och, on tu zastępuje dzwonek  mruknęła. Pies obnażył kły i warczał na nią ze
złością.
Cicho, Gestapo, zamknij się. Chcesz, żeby sąiedzi znów złożyli skargę?
Marla spojrzała na niego zdumiona. Gestapo? Jak można tak nazywać psa? Nawet jeżeli
to niemiecki owczarek. Rozejrzała się. Jak sięgnąć wzrokiem, nie było tu żadnego
sąsiada, a już na pewno nikt nie mieszkał dość blisko, by przeszkadzało mu szczekanie.
 Ten człowiek musi być lekko stuknięty , zanotowała w pamięci, wczuwając się w rolę
sumiennego prywatnego detektywa.  Siwe włosy, przekroczona osiemdziesiątka, chodzi
o lasce. Zapewne dozorca. Ale nie, jest za dobrze ubrany jak na dozorcę. To na pewno
ojciec Johna Maclyera .
53
Dzień dobry!  zawołała, obdarzając staruszka swoim najpiękniejszym uśmiechem. 
Nazywam się Marla Cwitowitz. Chciałam się zobaczyć z panem Johnem Maclyerem.
Przyglądał jej się przez pręty ogrodzenia, pies stał obok i warczał.
 Gestapo, mówiłem, żebyś się zamknął powiedział trzęsącym się głosem.  Siad.
Ku zdumieniu Marli, pies posłuchał.
 Nie ma go w domu oznajmił grzecznie staruszek.
 Przyjechałam w sprawie Laurie Martin. Proszę mu powiedzieć, że staram się ją
odnalezć.
Twarz staruszka rozpromieniła się.
 Pani znajdzie Laurie? Dlaczego pani od razu tak nie mówiła? Proszę wejść, proszę...
 Nacisnął jakiś guzik, elektronicznie sterowana brama otworzyła się i pies wyskoczył
na drogę.
Marla w samą porę zamknęła okienko samochodu. Staruszek musiał wydać jakąś
komendę, bo pies niechętnie się wycofał. Marla aż się skuliła, słysząc pazury drapiące
bok mercedesa. Wyobraziła sobie, jak wygląda teraz srebrnoszary lakier. Giraud mi za to
zapłaci, parsknęła i ostrożnie wysiadła.
Staruszek trzymał Gestapo na grubym łańcuchu, chociaż nie było wątpliwości, które z
nich jest silniejsze. Marla postanowiła zaryzykować życiem dla Laurie Martin i podeszła
do starca. Pies, cicho powarkując, szedł z drugiej strony.
 Nazwałem go Gestapo, bo zawsze się tak zachowuje, od szczeniaka. Nikomu się nie
pozwoli zbliżyć. To znaczy, póki nie pozna człowieka. Ale Laurie bardzo lubił, mogła
przychodzić, gdy tylko chciała. I zawsze przynosiła mu coś dobrego, jakieś nowe psie
przysmaki albo śliczną kość. Mówiła, że specjalnie chodzi do rzeznika i prosi, by odłożyli
jej najlepszą kostkę. Lubiła psy...  Westchnął żałośnie.
Doszli do drzwi. Były lekko uchylone i mężczyzna popchnął je laską.
 Proszę wejść, proszę bardzo. Mówiła pani, że jak się nazywa?
Musiał być niemal głuchy. Marla podeszła bliżej.
 Marla Cwitowitz  powiedziała mu prosto do ucha.  Proszę mówić mi po imieniu.
Marla, ładne imię.
Poprowadził ją przez obszerny hol o podłodze z mannurowych płyt do pokoju, który
najwyrazniej był jego ulubionym miejscem. A raczej legowiskiem, poprawiła się w myśli.
Powiodła wokół spojrzeniem. Mahoniowe półki od sufitu do podłogi, wypełnione
książkami, ciężkie śliwkowego koloru aksamitne zasłony pachnące kurzem wzbraniały
dostępu promieniom słońca, mały telewizor na orzechowej komódce, zapadnięta zielona
sofa pokryta skórą, klubowe fotele w starych kwiecistych pokrowcach, stary turecki
dywan. I fortepian w kolorze kości słoniowej, wyglądający tu tak samo
nie na miejscu, jak dziewczynka z chóru kościelnego w Las yegas. Nad masywnym
okapem kominka w stylu Jakuba I wisiał portret wyniosłej młodej blondynki w atłasowej
sukni wieczorowej i diamentach. W ręku trzymała gałązkę lilii.
Imponująca, pomyślała Marla. I jakby trochę podobna do Laurie Martin. Coś w oczach...
 To moja żona  powiedział staruszek, opadając na sofę, jakby załamały się pod nim
nogi.  Imogen. Umarła dziesięć lat temu.
54
 Urocza  odparła Marla uprzejmie, choć jej zdaniem kobieta na portrecie sprawiała
wrażenie twardej sztuki. Zwiadczyło o tym pogardliwe wygięcie ust, ślad niecierpliwości
w spojrzeniu. Malarz doskonale uchwycił jej osobowość  dodała z nieszczerym
uśmiechem.
 Co?  Staruszek przyłożył rękę do ucha, żeby lepiej słyszeć.  Właśnie dlatego
lubiłem Laurie. Była do niej podobna.  Panno Marlo, proszę usiąść.  Niepewnie
pomachał, wskazując miejsce.
 Jak rozumiem, pana syn chodził do tego samego kościoła, co ona. Wielebny Johnson
powiedział, że dobrze się znali.
 Bones Johnson powiedział, że mam syna? Oszalał, czy co? Oczywiście, że nie mam
syna. To ja chodziłem do kościoła z panną Martin. Przyjazniliśmy się.
No, no, no, pomyślała Marla. Więc to jest John Maclyer. Okazuje się, że Laurie Martin
miała przyjaciela.
 To okropne, co ten człowiek jej zrobił, okropne.  Głos staruszka drżał jeszcze
bardziej, po zapadniętych policzkach spłynęły łzy.  Gdzie ona jest? Gdzie ona jest?  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • stargazer.xlx.pl