[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Znalazła się na wprost Parksa. Patrząc jej w oczy, ujął jej dłoń i podniósł do warg. Po
chwili razem, ona w kremowej sukni, on w eleganckim perłowoszarym garniturze, wyszli do
ogrodu, w którym rosły bujne kwiaty i ukochane przez Claire egzotyczne drzewa.
Jeszcze zdążę, pomyślała Brooke, kiedy pastor zaczął kazanie. Ale nie była w stanie
wydobyć głosu.
Chociaż kwiatów nie widziała, bo oczy miała utkwione w Parksie, była pewna, że
unoszący się w powietrzu zapach jaśminu, wanilii i róż zapamięta do końca życia. Stojący u
jej boku mężczyzna powtarzał za pastorem słowa przysięgi: tradycyjną formułę wypowiadaną
od wieków przez wszystkie młode pary.
Potem poczuła, jak Parks wsuwa jej na palec obrączkę. Tak, poczuła, bo wciąż nie
potrafiła oderwać oczu od jego twarzy. Nieopodal ptak siedzący na gałęzi wiśni zaczął
radośnie świergotać.
Usłyszała własny głos, dzwięczny, mocny, powtarzający tę samą przysięgę o miłości,
wierności, oddaniu. Ręką, która już nie drżała, nasunęła obrączkę na palec Parksa. Przysięgę
zwieńczyli pocałunkiem.
A ja chciałam uciec, pomyślała.
- Dogoniłbym cię i złapał - szepnął jej do ucha Parks.
Odskoczyła przerażona. Przytrzymując ją za ramiona, Parks szeroko się uśmiechnął.
Ku zdumieniu gości obserwujących uroczystość Brooke zaklęła dosadnie, po czym objęła
męża za szyję i wybuchnęła śmiechem.
- Stary, puść ją. - Snyder palcem dzgnął Parksa w bok. - Daj innym szansę ucałować tę
ślicznotkę.
Skromne, małe przyjęcie, które obiecywała Claire, nie było ani skromne, ani małe.
Brooke nie bawiła się w liczenie gości, ale dałaby sobie głowę uciąć, że przyszło na pewno
ponad sto osób. Ale ten sympatyczny zgiełk wcale jej nie przeszkadzał. Szampan lał się
strumieniami, stoły uginały od wykwintnych dań. Był też ogromny różowo - biały tort.
Jednak panna młoda, przekazywana z rąk do rąk i obcałowywana, nie miała okazji niczego
skosztować.
Matka Parksa, drobna, elegancka pani w średnim wieku, pocałowała synową w
policzek, po czym zalała się łzami. Ojciec niemal zmiażdżył Brooke w uścisku, a następnie
oznajmił, że może teraz, gdy syn się ożenił, wreszcie zmądrzeje i podejmie pracę w rodzinnej
firmie.
Poślubiając Parksa, Brooke z dnia na dzień znalazła się w bardzo licznej rodzinie.
Nowe ciotki, wujowie, kuzyni i kuzynki tłoczyli się wokół niej tak, że ledwo miała czym
oddychać.
- Dajcie dziewczynie spokój - rozkazała w pewnej chwili krępa niewiasta o
marchewkowych włosach. - Ci Jonesowie potrafią człowieka zamęczyć. - Zmierzyła Brooke
od stóp do głów. - Jestem twoją ciotką Lorraine - rzekła, podając jej dłoń.
Brooke poczuła instynktowną sympatię do tej pulchnej kobiety. I nagle doznała
olśnienia.
- Ta złota moneta na szczęście... to od pani?
- Powiedział ci o niej? - Lorraine uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Dobry z niego
chłopak. A ty, dziecino, mów do mnie po imieniu. - Poklepała Brooke po ręce. - Cieszcie się
sobą przez pół roku, a potem przyjedzcie do mnie. A teraz dam ci mądrą radę. Odszukaj męża
i uciekajcie stąd.
Rada radą, ale minęły kolejne dwie godziny, zanim w końcu zdołali opuścić przyjęcie.
Brooke weszła do domu, by się przebrać. Parks to zobaczył. Korzystając z okazji, że nikt ich
nie widzi, pociągnął ją do drzwi, wepchnął do samochodu i z piskiem opon ruszył z podjazdu.
- Udało się - powiedział, gdy stanęli pod jej domem.
- Niegrzecznie postąpiliśmy.
- Bardzo niegrzecznie.
- I bardzo mądrze. - Pochyliwszy się, pocałowała go w usta. - Zwłaszcza ty, kradnąc
Claire butelkę szampana.
Wysiedli z samochodu i trzymając się za ręce, skierowali ścieżką w stronę drzwi.
Brooke znów ogarnęło uczucie niepewności.
- Wiesz co? Mamy mały problem - powiedziała. - Tak się spieszyłeś z porwaniem
mnie z przyjęcia, że nie wzięłam torebki. - Popatrzyła na drzwi. - A tam był klucz.
Parks sięgnął do kieszeni. Brooke zmarszczyła czoło; po chwili przypomniała sobie,
że jakiś czas temu sama dała mu klucz, do swojego domu, do swojego życia. Chociaż
zauważył jej reakcję, nic nie powiedział. Po prostu otworzył drzwi.
Chwyciwszy żonę w ramiona, przeniósł ją przez próg. Wybuchnęła śmiechem.
- Nie przypuszczałam, że jesteś takim tradycjonalistą. Wiesz... - Przerwał jej ostry
jazgot. Kiedy zdziwiona spojrzała tam, skąd dochodził, zobaczyła małego brązowego pieska z
czarną mordką, który biegał wokół nóg Parksa, od czasu do czasu usiłując go ugryzć w
kostkę. - Ojej, co to?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]