[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdania, że przede wszystkim Mars zamieszkany jest przez jakieś istoty myślące.
Podobno wkrótce wyślemy aparatury badawcze na Marsa. Kto wie jednak, czy istoty z
Marsa już od dawna nie przysyłają do nas swoich aparatów, które nas fotografują,
przyglądają się naszemu życiu i wyciągają naukowe wnioski.
- Nie stwierdzono u nas jednak żadnych obcych aparatów - zauważyłem, rozglądając
się po okolicy i wypatrując kogoś, kto mógłby udzielić mi informacji o ekspedycji
archeologicznej.
- A latające talerze?
- To bzdura. Nie ma żadnych latających talerzy - oświadczyłem zdecydowanie.
- A ja wierzę w istnienie latających talerzy - upierał się Cagliostro.
- Bo pan wierzy w czarną i białą magię.
Cagliostro z ogromną godnością pokiwał głową.
- Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom. Jestem zdania, że
prędzej czy pózniej czeka nas inwazja Marsjan.
Była dopiero czwarta po południu, ale w głębokim wąwozie jechaliśmy jak w
mrocznym korytarzu. Korony drzew splatały się nad naszymi głowami, z obydwu stron
pięły się stromo w górę wysokie ściany.
- Ciekawym, jak oni wyglądają? - powiedział mistrz.
- Kto?
- Marsjanie - odparł, jakby rzeczywiście nie miał innych zmartwień.
35
I właśnie w tym momencie, jakby w odpowiedzi na pytanie mistrza, w mrocznym
tunelu wąwozu oślepiło nas jakieś ostre światło. Na krótką chwilą, aż zaniewidziałem i
automatycznie nacisnąłem hamulec. Blask był ostry, niemal bolesny.
Zatrzymałem wehikuł. Blask z koloru białego zmienił się na żółty, a potem czerwony,
aż wreszcie stał się niebieskawy, łagodny, przyjemny dla oka, lecz jednocześnie
znakomicie rozpraszający mrok wąwozu.
O kilka metrów przed wehikułem zagradzał nam drogę jakiś dziwaczny stwór. Z
początku odniosłem wrażenie, że mam przed sobą nieziemską istotę, która patrzy na
mnie pięciorgiem wielkich okrągłych oczu. Tylko jedno z nich rozbłyskiwało
niebieskawym światłem, pozostałe zaś jak gdyby korzystając z jego blasku przyglądały
się nam z największą uwagą.
Dziwaczny stwór miał gąsienice. Był kwadratowy, pokrywał go ciężki żelazny
pancerz, tak że przypominał trochę malutki czołg, a raczej tankietkę z niewielką
obrotową kopułą na górze. Na tej właśnie kopułce umieszczonych zostało pięcioro oczu
podobnych do reflektorów.
Pojazd tkwił przede mną nieruchomo, choć jestem przekonany, że w momencie, gdy
natknęliśmy się na niego, on także poruszał się i jechał w naszym kierunku. Ostrzegł
mnie ostrym blaskiem, zmusił do zatrzymania, ale sam stanął również, aby uniknąć
zderzenia. W wąskiej gardzieli wąwozu nie mogliśmy się wyminąć.
Spostrzegłem, że z pancerza pojazdu wysunęły się cztery długie czułki, a może anteny.
Potem zabłysło drugie oko. Jęzor żółtego światła jak gdyby obmacał dokładnie mój
wehikuł i zajrzał nawet do wnętrza, oświetlając nasze twarze.
- Marsjanie... - wyszeptał Cagliostro i wcisnął się mocniej w oparcie fotela.
Przez sekundę strach ucapił mnie za gardło. Marsjanie? Czyżby Cagliostro naprawdę
wykrakał inwazję Marsjan?
Myśli gorączkowo tłukły się po mojej głowie. Czytałem wiele książek o przygodach
astronautów w dalekich galaktykach. Oglądałem wiele filmów o inwazjach przeróżnych
pozaziemskich stworów na nasz piękny, choć tak niedoskonały glob. Ale przecież w
żadnej z tych książek ani w żadnym filmie nie powiedziano, jak ma się zachować zwykły
człowiek na wypadek spotkania z Marsjanami. I że też akurat mnie to się musiało
przytrafić...
%7łółtawy jezior światła drugiego oka wciąż lizał moją twarz. Poirytowało mnie to
trochę, bo musiałem zmrużyć oczy. Zapaliłem długie światło i jeszcze przycisnąłem
guziczek świateł przeciwmgielnych. Te przeciwmgielne latarnie to były lampy diodowe,
diabelnie silne. Zaopatrzyłem w nie swój wehikuł podczas pobytu we Francji. Jęzory
reflektorów skrzyżowały się w powietrzu i zderzyły.
Wtedy Marsjanin, którego chyba oślepiły moje lampy, błysnął trzecim okiem. Znowu
uderzyło mnie bardzo ostre, białe światło, ale jego siłę osłabiały po części zapalone
lampy diodowe. Obydwa nasze pojazdy stały teraz w potoku świateł. Na dnie wąwozu
można by znalezć nawet igłę. Było tak jasno, jak na biurku, gdy pali się na nim nocna
lampa.
Marsjanin pierwszy okazał znużenie tą walką reflektorów. Przygasił swoje latarnie,
pozostawiając tylko na kopule słabe, niebieskawe, ostrzegawcze światło.
W odpowiedzi na to ja także wycofałem się z walki gasząc wszystkie reflektory.
Pozostawiłem jedynie światła gabarytowe wehikułu.
- I co teraz zrobimy? - zapytałem Cagliostra.
36
- Nogi za pas. Bierzmy nogi za pas - wybełkotał przerażony iluzjonista.
- Jak pan to rozumie? A wehikuł?
- Do diabła z wehikułem. Uciekajmy na piechotę - zaproponował, ale bał się
wyściubić nos z samochodu. Nawet klamki w drzwiach nie dotknął.
- Wehikułu nie pozostawię - oświadczyłem.
- To niech pan się szybko wycofa. Pojedziemy do Fromborka na milicję - proponował
gorączkowo mistrz.
- A czy on pozwoli się nam wycofać? - zastanawiałem się. - Może nie zechce dopuścić
do tego, żebyśmy kogoś zawiadomili o jego obecności? Dogoni nas i zgniecie jak
skorupkę jajka. Trzeba się z nim dogadać. Najlepiej załatwić sprawę polubownie. Pójdę
do nich na rozmowę.
Chwyciłem za klamkę w drzwiach, ale Cagliostro ucapił mnie za ramię.
- Nie, nie - jęknął błagalnie. - Niech pan tego nie robi. ONI są, być może,
radioaktywni.
Raptem w tajemniczym pojezdzie coś zachrypiało, zakaszlało, zakrztusiło się jak w
megafonie dworcowym. Wydawało mi się, że ktoś ukryty w tym dziwnym pojezdzie
chce coś do nas powiedzieć, ale nie bardzo wie, w jakim języku. Może zresztą te
kaszlnięcia i chrypnięcia to był język Marsjan?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]