[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdecydowac na tchórzowskie rozwiazanie, własnie go ku niemu popychały.
Najwyrazniej Rand uznał, \e nie ma wyjscia. I własnie dlatego Sylvan była
przekonana, \e był niewinny.
Doszła do krawedzi klifu, ale nigdzie nie widziała Randa. W dole słychac
było huk fal. Serce Sylvan zamarło. - Rand - szepneła. - Prosze, poczekaj na
mnie. Nie... - Podeszła bli\ej i zatrzymała się. Czy był tutaj i skoczył z
klifu?
Szybko rozejrzała się wokół, przypominajac sobie,jąk bardzo był przera\ony
pierwszego dnią, i ju\ wiedziała. To nie było to miejsce.
Morska bryza szeptała jej do ucha, ale nie była pewna czy powinna jej
posłuchac. Czy\by wybrał Beechwood Hollow? Było oddalone i trudno dostepne,
ale mo\e urok tego miejsca miał złagodzic gorycz tego, co uwa\ał za swoja
powinnosc - odebranie sobie \ycia.
Szybko cofneła się do scię\ki, prowadzacej na Beechwood Hollow. Bolałyją
miesnie, brakowało jej tchu. Słonce swieciło coraz mocniej. Z ka\da chwila
robiło się corazjąsniej. Pokonujac ostatnie łagodne wzniesięnie, dostrzegła na
mokrej trawie slady kół.
Jechał ta droga. Alejąk dawno temu?
Przyspieszyła i znalazła się na szczycię wzniesięnią. Był tam. Jego wózek stał
w najwy\szym miejscu dró\ki, prowadzacej do oceanu. Odwrócony do niej
bokiem, wpatrywał się w horyzont,jąkby widział tam wiecznosc.
Obawiała się, \e to własnie widział.
Krzykneła, ale wiatr zagłuszył jej słowa. Poło\ył rece na kołach. Zaczeła
wrzeszczec i machac rekoma. Wepchnał się. Zaczeła biec. Jego wózek toczył się
w dół. siędział skoncentrowany, manewrujac wózkiem,jąkby brał udział w
wyscigu. Zdyszana Sylvan rzuciła się, by go powstrzymac. Wykrzyczał swoja
desperacje, a ona biegła jeszcze szybcięj. Rzuciła się na niego w momencię, w
którym zdał sobie sprawe z jej obecnosci. Uchylił się w bok; z impetem wpadła
na wózek. Siła uderzenią wyrzuciła Randa z wózka i oboje upadli na ziemie.
Wszystko ustało.
Wszystkie odgłosy - skrzypienie wózka, tupot jej stóp, jego smiech, jej
chrapliwy oddech, szum wiatru ucichły. Jego desperacki zjazd i jej szalenczy
bieg ustały wraz z zapachem trawy i błota. Otwierajac oczy, zobaczyła zielone i
brazowe plamy pod policzkiem. Pod soba czuła unoszaca się klatke piersiowa
Randa, gdy próbował złapac oddech. Czy był ranny? Czy wyrzadziła mu
krzywde, pedzac na ratunek?
Uniosła się na rekach, ale cos przyciagnełoją z powrotem.
Jego reka. Sciskałają w pasię,jąk stalowa obrecz.
- Do diabła z toba, Sylvan Miles. - Był wsciękły i zrozpaczony. - Czy wiesz,
co zrobiłas?
- Tak. - Spróbowała się odczołgac, aleją przytrzymał. Z wsciękłosci zmru\ył
oczy i zacisnał usta.
- Tak. Wiem, co zrobiłam. Ocaliłam \ycię dobremu człowiekowi.
- Nie dobremu człowiekowi. Mnie.
Złosciłoją, \e tak nisko się ceni. - Nie ty to zrobiłes - warkneła. Zaczał
szybcięj oddychac. - Co?
- Nie napadałes na te kobiety.
Jego zrenice się rozszerzyły. Przesunał dłonią po jej szyi i zacisnał palce. -
Jak mógłbym napasc nająkakolwiek kobiete na wózku inwalidzkim?
Przełkneła sline, czujac ucisk jego palców, ale nie mogła się ju\ wycofac. -
Chodzisz we snie.
Na jego twarzy malowało się zaskoczenie, przera\enie, a zaraz potem
wsciękłosc. - Kto ci to powiedział?
- Nikt. Sama do tego doszłam.
- Widziałas mnie?
- Nie, ale widziałam błoto w twoim łó\ku.
Reka zacisnieta na jej szyi zadr\ała. - A ilu osobom o tym powiedziałas?
Ju\ miała mu odpowiedziec, ale jego pytanie rozzłosciłoją. - Zająka kobiete
mnie uwa\asz?
- Taka sama,jąk wszystkie kobiety na swiecię. -Chwyciłją za brode. - Z
długim jezykiem.
Wskazujac na krawedz klifu, powiedziała: - Własnie uratowałam twoje
\ałosne \ycię.
- Po co? - Zabrał ręke,jąkby nie chciał jej dotykac. - ?ebym reszte \ycia
spedził w zakładzie dla zbłakanych?
- Nie! Poniewa\ nie jestes szalony, tylko... - Nie wiedziała,jąki był. Nie
rozumiała co się z nim działo, ale nigdy nie spotkała nikogo, kto byłby
Strona 54
Nora Roberts - Potęga miłości
bardziej zdrowy na umysle. Uwa\ała, \e jego nocne wedrówki sa czescia
procesu powracanią do zdrowia, alejąk mogła to powiedziec z
przekonaniem? Ona, która lwia tak niedoswiadczona, \e pod jej opieka me\-
czyzni umierali.
- Nie wiem dlaczego anijąk chodzisz w nocy, ale nie ty zaatakowałes te
kobiety - powiedziała szybko.
- Skad to wiesz? - spytał ze złoscia.
- Poniewa\ pragne zrobic to. - W desperacji musneła ustami jego usta, a potem
uniosła głowe. - Czy pocałowałabym cię, gdybym się obawiała, \e mo\esz
mnie skrzywdzic? Zaufałabym ci?
Ze zniecięrpliwieniem złapałją za szyje. - Mo\e jestes tak samo szalonająk
ja.
- Mo\e jestem, ale ducha widziałam o północy.
- Co? - Zacisnał palce.
Skrzywiła się i pusciłją,jąkby go parzyła. - Pierwszej nocy po przyjezdzie
widziałam ducha. Pamietasz? Ale to nie był duch, to byłes ty, teraz to wiem...
Ty byłes w korytarzu i to ciębie widziałam. Bo\e, nigdy tego nie zapomne. -
Zamkneła oczy na wspomnienie tamtej chwili. - Miałes na sobie biała nocna
koszule. Me\czyzna, który zaatakował Pert, był ubrany na czarno.
- Skad to wiesz? - spytał ostro.
Otworzyła oczy. - Powiedziała nam tamtego dnią w przedzalni.
Zawahał się,jąkby pragnac uwierzyc, a potem potrzasnał głowa. - To nie
dowodzi mojej niewinnosci.
- Czy gdy obudziłes się nastepnego dnią, miałes brudne stopy?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]