[ Pobierz całość w formacie PDF ]

poszła. Albo to czego wy jej szukacie? dodała stara stając z ręką założoną pod
brodę do rozmowy.
- At - rzekł Okseń - to nasza sprawa domowa, niechaj no pójdę jej poszukam. Ty
tu zostań, Pauluk, i pilnuj choćby do białego dnia. Może gdzie przychowała się.
- Nie bój się - odpowiedział Pauluk - już ja nie odejdę. - To chodzcież z nami
do chaty - odezwała się Maria, siostra Ulany.
- Nie, nie, ja tu sobie na przyzbie usiądę i popilnuję.
Kobiety weszły cicho szepcząc i usiadły do kądzieli porzuconych, ale nie
śpiewały. Mężczyzni w milczeniu pletli łapcie; długa chwila upłynęła, nim
pierwsza śpiewaczka zaczęła znowu nucić pieśń smutną, do której powoli łączyły
się głosy wszystkich, ciche z początku, potem coraz głośniejsze, jakby mimo woli
wyrywające się z uciśnionych piersi.
Bieda nam, bieda - jak kosy ostrzygą.
Szkoda wianka - kosy szkoda,
Z nimi pójdzie wesele, przepadnie swoboda.
Póty tobie życia - póty twojej doli,
Póki z ojcem, z matką, a mąż nie pozwoli.
I cała pieśń była tylko przerabianiem tej jednej myśli.
IX
Gdy się to dzieje, Tadeusz tymczasem wyjrzał w dziedziniec i spostrzegłszy
berdyczowskie furmanki, których się tak prędko nie spodziewał z powrotem,
zagryzł usta i czoło namarszczył.
- Jużeście to wrócili? - spytał ekonoma.
- A cóż! nie można było wcześniej - odpowiedział pan Lijnowski kręcąc
zawiesistego wąsa.
- No, no - idzcież się rozpakujcie - a potem do mnie.
I drzwi zamknął, bo nie miał dość przytomności, aby się z nim zaraz rozmówić.
Upadł na kanapę i mimowolnie głośno spytał się siebie:
- Cóż teraz będzie?
Zdało mu się, że coś okropnego spadło na niego. Nigdy jeszcze nie czuł tak mocno
swojego szalonego przywiązania, nigdy żadnego tak silnie nie uczuł nieszczęścia
- jak teraz. W oczach mu się mieniło i powstawał, i chodził, i myślał. A na
podwórzu ściemniało właśnie i chłodny wiosenny wieczór przez okno zaglądał.
Powietrze go w izbie dusiło, oczy mu nabrzmiewały, dreszcz przechodził po
plecach i wdrapywał się na czaszkę zimnymi palcami. Wybiegł do ogrodu, tu ujrzał
miejsca swoich schadzek wieczornych i wrócił nad jezioro. Tam dymiła się wieś na
jaśniejącym jeszcze łuną zachodnią niebie wieczornym.
- Miej rozum! - rzekł do siebie. - Cóż się tak strasznego stało, tak nie
przewidzianego? On nic nie wie, ty będziesz z nią, jak byłeś dawniej, będziesz
ciągle.
Ale gdy tak tłumaczył i wmawiał sobie, czuł wszakże, że coś się stać musiało, bo
go okropna niespokojność dręczyła; czuł, że sama przytomność[36] męża czyniła
położenie jego nie do zniesienia, czuł, że dzielić się tym, co zwał swoim
szczęściem, piekielną było męczarnią; a lepiej sto razy nic nie mieć, niż
dzielić się i - z kimże jeszcze! On, co swoją Ulanę już był osłonił dziwacznie w
tak poetyczne szaty, co ją był oswoił ze swymi marzeniami, co śpiące w jej duszy
rozkołysał myśli - jakże cierpiał okropnie, gdy między nich dwoje, w to życie
krótkie, ale już swobody pełne, pełne tajemnicy i wdzięku, wpadła czarna ręka
gruba - Kalibana[37], odrywająca ich od siebie, rozsuwająca daleko.
Tak myśląc wlókł się brzegiem jeziora nieprzytomny i poglądał to na niebo
wieczorne, poczynając się już bladymi gwiazdkami ubierać, to na wioskę, przez
której czarne, niskie, okopcone chaty widział Ulanę swoją - szedł tak brzegiem
jeziora nie wiedząc, co czyni; czasem się tylko konwulsyjnie wstrząsnął, gdy
nagły szelest dumanie mu przerwał. Były to - to lecące dzikie kaczki nad głową,
to przez trzciny sunący się wąż wodny, to ptaszyna spłoszona z noclegu przez
niego, to znów powiew wiatru przelotny, który przelatywał ciepły, poruszał suche
trzciny i łozy, i upadał gdzieś pod lasem.
Tadeusz nic nie widział, nie doznawał, jedna myśl go zajmowała - jedne tylko
własne położenie. Okseń powrócił, jej już widzieć nie można codziennie,
rozkoszne noce, w których przy blasku księżyca patrzał w jej oczy tak wyrazu
pełne, tak wiele mówiące milczeniem, i te noce już się skończyły, przerwały.
Tego nie umiał przypuścić Tadeusz, nie potrafił wierzyć temu.
- Choćbym miał nie wiem co uczynić, ja ją mieć muszę, ja bez niej żyć nie będę.
Ten chłop, ja się go pozbyć muszę. Ona warta. A! on by jej śmiał teraz dotknąć
po mnie. On dziś by ją ściskał, ja jutro! Ja bym się musiał z nim dzielić!
Nigdy! Nigdy! Ja go, ja się go pozbędę - dziś, jutro.
I obłąkany gadając tak do siebie szedł brzegiem jeziora aż pod karczmę samą. W
karczmie słychać było głosy. Mimowolnie nastawił ucha i sparty o płot dumając
spotkał kilka razy dolatujące do jego uszu własne nazwisko, wyrzeczone przez
chłopów. Zbliżył się do okna.
Właśnie to była chwila, w której chłopi rozprawiali o ukaraniu Ulany. Tadeusz
wysłuchał wszystkiego, ale od pierwszych słów krew mu się rzuciła do głowy,
włosy najeżyły, ręką uderzył po czole i o mało nie padł.
- On wie... oni wiedzą - zawołał w duchu - wszyscy, cała wieś. Nieszczęśliwa! Co
tu począć?
W miarę jak słuchał rozmowy i pogróżek, gniew jego wzrastał niesłychanie, już i
miłość, i tęsknotę zastąpiła niepohamowana żądza zemsty odzywająca się z głębi
serca ludzkiego, ilekroć ją namiętności za sobą wyciągną. Gdyby był mógł,
rzuciłby się był na nich, ale jakby niewidzialna władza przykuła go do miejsca,
ruszyć się nie potrafił i piersi tylko poruszane ciężkim oddechem, na który brak
mu już było powietrza, wznosiły się często, a ręka drżąc ściskała mocno kij i
potniała zimna.
Co przez jego głowę przeszło, co się w niej działo w czasie tej rozmowy, której
podsłuchał - nie podobna opowiedzieć. Tysiące się po niej przelało zamysłów
zemsty, sposobów uwolnienia się od tych ludzi. I jakkolwiek Tadeusz dotąd
cnotliwym prawie nazwać się mógł jeszcze i obłąkanym tylko, w tej chwili szału
połowa jego myśli krwią nabiegła i okropnymi zaczerniła się zbrodniami. Do kogóż
czasem nie przemówi szatan tym sposobem, próbując go skusić do złego? Tadeusz
pasował się z miłością, gniewem, zemsty żądzą, rozpaczą, żalem, nie dziw więc,
że na wierzch tych fali wypłynęły okropne myśli, na które sam się wzdrygał - a
pozbyć ich się nie mógł.
Okropna była to półgodzinna męczarnia pod oknem karczmy, w osłupieniu i gniewie
spędzona; gdy się wreszcie ludzie pierwszy raz ruszać poczęli do wyjścia,
Tadeusz skoczył w bliskie zarośla nad jeziorem i nie wiedząc, co czyni, pędzony
tą samą niespokojnością, która go tu przygnała, poszedł szybko do dworu
obłąkany, nieprzytomny, nie umiejąc nawet zebrać się na jakąś radę, na stałe
postanowienie; nie wiedzieć jak, łamiąc się próżno z myślami gorącymi, a
próżnymi skutku i czynu.
Już brał za klamkę drzwi, gdy usłyszał głosy w przedpokoju. Stanął znowu
niespokojny.
Jakub rozmawiał z panem Linowskim, ekonomem.
- O! bardzo się odmienił - mówił Jakub - i to tak prędko, niespodzianie.
- No, ależ teraz nie gorszy?
- O! nie, jeszcze lepszy - odpowiedział Jakub - można mu choć kołki ciosać na
głowie; raz wraz lata a lata jak postrzelony.
- To polowanie jak dawniej.
- Na sarneczkę - rzekł Jakub śmiejąc się - a wiem nawet na jaką.
- No?
- Alboż. to wy się nie domyślacie, kto tu we wsi najpiękniejszy. Toć to i wyście
ostrzyli zęby i gdyby nie żona.
- A! a! to o Ulanie mówisz waćpan, no, patrzaj! Wypatrzył sobie pięknie! Ale czy
to pewno?
- Kiedy ja mówię; proszę pana na tabako. Dobra?
- Niezła.
- Pińska.
- I to pewno o Ulanie?
- Pewnie, kiedy ja waćpanu mówię; ale co nam do tego, a po tym nam nic złego.
- Cały więc świat wie już o tym - rzekł do siebie z gniewem Tadeusz i wpadł
nagle do przedpokoju.
Zmieszali się rozmawiający, schowała tabakierka - on na nich ledwie rzucił
okiem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • stargazer.xlx.pl