[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nigdy w świecie dla żadnego tronu by nie pojechała do Polski, Powtarzano te jej
słowa, iż się nie dziwiła teraz ucieczce Henryka III i miała go za
usprawiedliwionego.
Niestety, pomimo tych żalów, łez, tych wstrętów królowa pamiętała o tym, aby na
wszelki wypadek wyrobić tu sobie stanowisko silne i być potrzebną.
Zajmowała się też potajemnie wiele polityką, pisała listy, donosiła o tym, co
na północy się działo.
W nowym dworku z jedną sługą, z ojcem i Lackowiczem, pierwszego dnia, zmuszona
sama o wszystkim pamiętać, gdy na zamku nawykła była mieć wszystko gotowe na
żądanie, Bietka uczuła mocno zmianę położenia.
Gosposią dopiero musiała się uczyć być na przyszłość.
Płazie za to we własnym domu, przy dziecku, zdawało się, że był w raju, a że
Lackowicza kochał też mocno, widząc go razem zupełnie był szczęśliwy.
Nie śmiał się z tym odzywać, ale jak by był chętnie Nietykszę na tego
wymieniał!
Bietka na pięknego i śmiałego a rubasznego chłopa patrzała jakoś z obawą.
Nie umiał ją ani tak zabawić, ani tak odgadnąć jak dworak Radziwiłłowski, o
którym myślała, po którym tęskniła.
Uśmiech jej teraz tak trudno przychodził!
W dworku u Płazy, choć to było tak młode gospodarstwo, na gościach nie zbywało.
Na służbę się co dzień stawił Lackowicz, często zaglądał dobry ksiądz Stoczek,
niekiedy przybiegała Bielecka, rzadziej on sam, na ostatek z przyjaciółek
zamkowych Bietki, Francuzek i Polek, przybiegały czasem niektóre.
Lasota miał we krwi polską starą gościnność i nikogo od siebie nie wypuścił bez
przekąski i kubka.
Wszystko by tu się dla niego składało jak najpomyślniej, gdyby nie widok
natrętny przechodzącego często pod oknami wolnym krokiem Parfena.
Nie było dnia, żeby się im tu nie pokazał raz co najmniej, ale do Płazy nie
zachodził nigdy, odwracał oczy, gdy domostwo mijał.
Właśnie prawie o tym czasie, gdy Bietka opuściła zamek, z Tarczyna najechał
uroczyście Jan Kazimierz, kwaśny, niekontent z króla, już zawczasu zniechęcony
do rodzonego brata, księcia Karola, uprzedzony przeciwko królowej, gotując się
tu na wszystkich skarżyć i wszystkim dojechać.
Z nim dosyć liczny dwór cudzoziemski cały, dwa karły, małpy i papugi.
Duchownego ani kardynała śladu nie było w nim.
Ospowaty mocno, blady, rysów twarzy niemiłych i dumnych, zdawał się łaskę
czynić Rzeczypospolitej i królowi, że do nich powrócił.
Tymczasem nikt go tu wesołą twarzą nie witał, bo sobie miłości zaskarbić nie
umiał nigdzie.
Pierwsze kroki jego były napaścią na Karola, na króla, na tych wszystkich,
którym jego wyposażenie zostało rozdzielone.
- Mój kochany - odparł król przy pierwszym widzeniu się - nie zapominaj o tym,
że sam się tych dóbr wyzułeś, żem ja cię ostrzegał, żeś się uparł zostać
zakonnikiem, a nie wytrwał nawet w kardynalskiej purpurze.
- Bardzo dobrze - rzekł kwaśno Kazimierz - ale powracam, i co mi należy,
powinienem odzyskać.
- Starać się będziemy ci to wynagrodzić - odparł obojętnie Władysław i począł
rozpytywać o Włochy.
Ale w oczach księcia nikt teraz nie miał łaski, ani papież, ani kardynałowie,
ani królowie i książęta, między którymi on tak poślednie miejsce zajmował.
Wszystko chłostał z niesłychanym oburzeniem.
Nazajutrz rano przyjęła go królowa.
Słyszał on bardzo wiele o niej, wyobrażał sobie może inaczej, wszedł jakoś
lekceważąco, a wprędce się zmieszał, spoważniał i stał galantem.
Początek rozmowy był bardzo szczęśliwy. Kazimierz nie cierpiał Polski i
Polaków, królowa nie miała dotąd do pokochania ich pobudek, zgadzali się
doskonale; ale ten frondeur nielitościwy był co do obyczajów ani na jeden włos
nie lepszym od ogółu i od brata.
Gorycz z każdego jego słowa tryskała; ani się można było dziwować po tylu
doznanych zawodach, po więzieniu we Francji, po pobycie w Rzymie, po wszystkich
próżnych staraniach.
Ten sposób zapatrywania się na świat z jego czarnej i złej strony daje zawsze
ludziom pozorną jakąś wyższość, a łatwym jest, gdy się popisuje z nim, bo plamy
biją w oczy.
Królowa jednak łatwo poznała w królewiczu człowieka zgorzkniałego własną winą,
a niewielkiego umysłu.
Wśród najpoważniejszej rozmowy wtrącał najdziecinniejsze pytania.
Na równej szali były u niego sprawy Rzeczypospolitej i kłótnie jego karłów.
Królowa, która dotąd słyszała o nim jako o kardynale, zdumiała się widząc go w
peruce, krezie i przy szpadzie wchodzącym na pokoje, spytała więc, czy się
zupełnie wyrzekł purpury.
- Tak jest - odparł - wśród intryg Włochów wiecznie bym musiał być ich igraszką
lub narzędziem.
Skosztowałem, mam dosyć...
O przyszłości swej tutaj książę nic jeszcze powiedzieć nie umiał.
Skarżył się, że mu tak pośpiesznie rozgrabiono wszystko, iż mógł z głodu
umierać. Ponieważ coś był zasłyszał o polityce brata, o zaciągach jego, o
trudnościach, jakie miał z tego powodu, krytykował zachcianki brata.
Królowa żywo wzięła go w obronę.
- W Polsce niepodobna nic zrobić - mówił - szlachta wichrzy i nie dopuszcza...
Trzeba się zrezygnować na panowanie bezczynne.
- Właśnie król chciałby to zmienić - mówiła Maria Ludwika.
- A, pracował nad tym Batory, ojciec nasz.
Władysław się zagryzie i nic nie zrobi.
- Musi próbować - dodała królowa.
- Nie zazdroszczę mu - rzekł Kazimierz.
- Ja do niczego się mieszać nie będę.
Pierwsza ta rozmowa na królowej uczyniła wrażenie wystarczające, aby jej dało
miarę człowieka.
Kazimierz wyszedł z wielkim uwielbieniem dla Marii Ludwiki, ale to było znanym
i wiadomym, że każda z pań robiła na nim silne wrażenie, które się nazajutrz
rozpraszało i zmieniało w zupełnie przeciwne.
Nie upłynęło dni parę, a już z pokojów eks-kardynała niepokój, plotki, wyrzuty
rozchodziły się po zamku.
Z niezmierną ciekawością starał się przeniknąć do fraucymeru królowej i zaraz
na pierwsze wejrzenie począł się unosić nad panną Duret.
Była ona w istocie jedną z najpiękniejszych w orszaku pani, ale też
najnieprzystępniejszych.
Platenberg, któremu się zwierzył, zapowiedział mu, ażeby tu próżno czasu nie
tracił.
Jan Kazimierz uraził się mocno.
Pod pozorem szukania księdza Fleury, pana des Essarts, doktora de Lafage ciągle
wtargał do pokojów dworu, aby spotkać się z panną Duret, która już uprzedzona,
nigdy mu sam na sam z sobą ani na chwilkę pozostać nie dała.
Gniewało go to.
Wiedział, że na dworze brata nie było zbytniej surowości, że Francja też nie
słynęła z niej; uważał więc postępowanie to jako wymierzone przeciwko sobie.
W poufałej rozmowie z panem de Bregy dowiedział się dopiero od niego, że
królowa była dla swych panien niezmiernie surową i najmniejszej nie pobłażała
płochości.
- Cóż na to król jegomość?
- zapytał szydersko.
- Król - rzekł de Bregy z uśmiechem - musi się zaopatrywać gdzie indziej...
Nowy ten żywioł, którym dwór został zbogacony, nikomu nie przypadł do smaku,
zawadzał wszystkim.
Królowa jedna w początkach nie chciała być dla niego nazbyt surową.
Znudzony, bez zajęcia, książę spędzał godziny długie na słuchaniu
najniedorzeczniejszych rozmów swoich paziów i karłów, przeciw którym się czasem
niecierpliwił aż do własnoręcznego ich policzkowania.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]