[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się po ucieczce ze Lwowa. Straciliśmy to
wygodne mieszkanie po paru miesiącach
zaledwie.
Nadszedł pamiętny styczeń 1945 roku.
Niemcy opuszczali miasto bez srogich walk,
nie ostrzeliwując się wielkokalibrową
artylerią, bez bombardowania. Mosty wzdłuż
rzeki zostały jednak zaminowane, gotowe do
wysadzenia w celu opóznienia rosyjskich
wojsk, posuwających się do przodu z
ciężkim sprzętem. Całkowicie zamarznięta
Wisła nie stanowiła przeszkody dla piechoty,
lecz samochody i czołgi potrzebowały
mocniejszej nawierzchni niż lód.
Zlokalizowana niedaleko rzeki Józefińska
była poważnie zagrożona walkami właśnie o
te mosty i planowanymi wybuchami min.
Wycie syren alarmowych zapędzało
mieszkańców kilka razy na dobę do piwnic,
aby jak najdalej od górnych pięter,
najbardziej wystawionych na bomby. Za
każdym razem ludzi ogarniało przerażenie.
Reagowano różnie: byli i tacy, co nic nie
zabierali z mieszkania, licząc na rychłe
odwołanie alarmu, inni taskali całe toboły z
lęku przed rozkradzeniem mienia. Na dole
przy skąpym świetle świeczek albo lampy
naftowej niektórzy modlili się bez przerwy
na głos, prosząc Boga o ocalenie albo o
lekką śmierć. Pani Klimowa siadywała
pochylona do przodu, mówiąc, że gdyby
spadła bomba, to tak ażeby prosto w kark i
po krzyku.
Po kilku alarmach życie piwniczne
nabierało swoistych norm. Gotowano,
kłócono się, grano w karty. Ktoś wyskakiwał
od czasu do czasu na górę do mieszkania po
zapomniane papierosy, przynieść posiłek, lub
tylko sprawdzić czy wszystko w porządku.
Niekiedy pojawiał się jakiś obcy, zaskoczony
alarmem i opowiadał o tym, co się dzieje w
innych dzielnicach Krakowa, że po drugiej
stronie Wisły już jest spokój.
Bywało, że ktoś schronił się na moment
w drodze na szaber. Ten proceder narastał w
najniebezpieczniejszych chwilach, a celem
szabrowników była rozlewnia wina zaraz za
płotem podwórka, gdzie nie strzeżona przez
nikogo słodka przynęta w postaci worków z
cukrem oraz beczek z winem wręcz sama się
prosiła o zabezpieczenie przed
nadchodzącymi Rosjanami.
Nasilała się walka o mosty, a jej odgłosy
dobiegały aż do piwnicy. Mężczyzni z grona
kamienicznych sąsiadów, zaciekawieni
wojenką, wychodzili od czasu do czasu
popatrzeć z bramy na sołdatów generała
Koniewa, nacierających z pepeszami od
strony mostu. Wygląd tych obdartych
wyzwolicieli wręcz przerażał, a na pewno
nie wzbudzał u Polaków pomyślnych nadziei
na przyszłość.
Nie dziwota więc, że nikt nie zwrócił
uwagi na nadlatującego na niskim pułapie
rosyjskiego zwiadowczego kukuruznika.
Możemy się tylko domyślać, jaki cel obrał
sobie pilot, kiedy wyrzucał niedużą bombę.
Może był nim czołg stojący w pobliżu, może
tłumek szabrowników. Niepewna ręka pilota,
albo zwykły przypadek sprawił, że bomba
trafiła dokładnie w próg domu z numerem
2a. Zginęło pięć osób cywilnych, między
innymi mąż pani Klimowej. %7łycie mojemu
ojcu uratował bardzo bolesny atak ischiasu,
który doświadczał ojca zazwyczaj w
ważnych chwilach, a tym razem wymusił
pozostanie z nami w piwnicy.
Mieszkańców domu ogarnęła panika. Jak
zawsze irracjonalna bomby przecież nigdy
nie trafiają dwa razy w to samo miejsce. W
pierwszym odruchu chcieli uciekać na drugi
brzeg Wisły albo może do Wieliczki, gdzie
podobno nie ma już walk. Ale rzeki pilnują
Niemcy, a do Wieliczki jest piętnaście
kilometrów; po drodze pewnie włóczą się
resztki wojsk obu walczących stron.
Matce instynkt nie pozwolił na
kalkulowanie. Zareagowała jak przerażona
kocica, która wyczuwając zagrożenie wynosi
w zębach swoje małe z gniazda. Porwała
mnie na ręce i z siostrą uczepioną spódnicy
zasłaniając mi oczy, abym nie oglądał
krwawych ciał zaczęła uciekać,
przekraczając umierających sąsiadów,
obłapiających za nogi i błagających o
pomoc, o lekarza. Z tych strasznych chwil
zapamiętałem jeszcze długi, szalony bieg
wzdłuż ściany domów po śniegu i lodzie
zmieszanym ze szkłem z wybitych okien, a
potem eleganckiego niemieckiego oficera w
skórzanym płaszczu, stojącego prosto jak
struna w otwartej wieżyczce czołgu, matkę
proszącą po niemiecku oficera o pozwolenie
przejścia przez most na drugą stronę rzeki.
Dowódca czołgu uprzejmie, acz
kategorycznie, zakazał jej tego ze względu
na grożące niebezpieczeństwo. Most miał
być za chwilę wysadzony. Rozkazał udać się
do pobliskiego schronu.
W olbrzymim pomieszczeniu głębokiej
piwnicy, pod jakimś wysokim domem,
przebywało już kilkadziesiąt ludzi.
Spędziliśmy tam dwa następne dni, w czasie
których mama wróciła po chorego ojca.
Jedzenie gotowała na świeczkach; mieliśmy
ich nie wiadomo skąd bez liku. W nocy
usłyszeliśmy potężny huk, kiedy wzlatywał
w powietrze most na przedłużeniu
Starowiślnej. Wstrząs powbijał szyby, a
sadze z przewodów kominowych obsunęły
się w dół i poprzez otwory wyczystkowe
wypełniły czarną chmurą cały schron.
Znowu uciekliśmy. W efekcie wałęsaliśmy
się po różnych schronach parę dni.
Kiedy Niemcy wycofali się i walki
ucichły, okazało się, że mieszkanie na
Józefińskiej już nie jest do odzyskania.
Podczas naszej nieobecności zasiedlił się w
nim ocalały %7łyd. Chory ojciec nie był zdolny
do obrony własnego gniazda.
Przenieśliśmy się więc do znajomych,
mieszkających na Kazimierzu po drugiej
stronie Wisły. Skuta na lód rzeka stanowiła
jedyną możliwą drogę do lewobrzeżnego
Krakowa, bo wszystkie mosty zostały
[ Pobierz całość w formacie PDF ]