[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie odpowiedział. Zamiast tego do moich uszu dotarł odgłos szczękania
zębami.
- Jacek jest chory - krzyknęłam i przyznam, że przeraziły mnie te słowa. Przed
oczami natychmiast ukazała mi się lista wszelakich tropikalnych infekcji, na jakie
mógł zapaść. Zresztą w środku buszu zwykłe przeziębienie mogło okazać się
śmiertelne.
Wokół Jacka natychmiast zebrali się członkowie wyprawy, Indianie też szybko
zorientowali się, że coś jest nie tak. Tańce i śpiew ustały.
David z Maksem zanieśli mojego brata do szałasu i ułożyli na macie.
Przykryliśmy go suchymi ubraniami i owinęliśmy kocem izolacyjnym - cienką płachtą
folii skonstruowaną w ten sposób, by zatrzymywała ciepło.
Chory drżał coraz mocniej. Komandos zmierzył mu temperaturę, choć
wystarczyło położyć mu rękę na czole, by poczuć, jak bardzo jest rozgrzane.
- Pierwszy napad malarii - fachowo stwierdził komandos, usiłując podać
Jackowi lekarstwa. Brat zdawał się być nieobecny, mamrotał od rzeczy, ale ciągle był
przytomny. - Noc będzie ciężka. Rano Jacek obudzi się prawie jak nowo narodzony.
Wstanie najwyżej z bólem głowy.
- I będzie po wszystkim? - zapytałam naiwnie.
Victoria odciągnęła mnie na bok.
- Nie całkiem. Trzeci napad choroby może skończyć się śmiercią. Dlatego z
samego rana, jak tylko wstanie słońce, przez telefon satelitarny połączę się z ludzmi w
Cuzco. Niezwłocznie trzeba odtransportować Jacka do szpitala. Odczytam nasze
współrzędne i podam załodze śmigłowca, ale może minąć trochę czasu, zanim tu
dotrą. Wszystko będzie zależało od pogody.
- A Eldorado?
- Kiedy zabiorą Jacka, wyruszymy dalej.
- Nie zostawię go samego. Polecę z nim.
- Twój wybór.
Wódz wioski przyprowadził starszą kobietę, która przyniosła ze sobą jakąś
roślinę. Oskrobała korzeń i zanurzyła go w naczyniu z wodą. Po upływie paru minut
tak przygotowany wyciąg podała mi, pokazując, żebym napoiła Jacka.
- Zrób to - podpowiedział komandos, widząc moje zakłopotanie. - Odkaziłem
tę wodę, zaraz po tym, jak kobiety przyniosły ją do szałasu. Roślina jest rodzajem
fikusa, jej sok uśmierza gorączkę. Na pewno nie zaszkodzi.
Po kropli podawałam bratu napój. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. O świcie
gorączka ustąpiła, a Jacek zasnął. Miał równy oddech, co mnie uspokoiło. Nie
pamiętam, kiedy i ja zakończyłam ów ciężki dzień.
Spałam bez moskitiery, dlatego rano moja skóra usiana była czerwonymi
plamkami najróżniejszej wielkości i odcienia. Pokąsały mnie mrówki, komary,
moskity i inne wampiryczne stworzenia, które miały ochotę spróbować mojej krwi, na
pamiątkę zostawiając po sobie dokuczliwe bąble. Teraz skóra piekła mnie i swędziała
potwornie!
Obudziłam się w szałasie zupełnie sama. Trzcinowe maty dały mi się we znaki
i wstałam z bolącym kręgosłupem. W tym czasie Jacek w najlepsze wcinał pieczone
banany, popijając wysokobiałkowym koktajlem dla sportowców.
- Chcesz? - zapytał.
- Wolę kawałek ryby, jeśli można.
- Smacznego! Powinnaś jednak wiedzieć, że serdeczna gościna skończyła się i
w zamian za piranie osmolone nad ogniem, oddaliśmy zapas soli, więc ryby są bez
smaku.
- Nie narzekaj - wtrącił Maks, siłując się z pyszczkiem ryby. Chciał na własne
oczy zobaczyć ostre jak brzytwa zębiska.
- Dobrze się czujesz? - wytarmosiłam bratu włosy.
- Wyśmienicie, ale mimo to jednogłośnie postanowili odesłać mnie do Cuzco.
Nawet jeśli zagłosowałabyś za tym, żebym został, jestem na przegranej pozycji.
Victoria oblizała palce.
- Kończmy śniadanie i zbierajmy się. Musimy zboczyć z trasy, żeby
odprowadzić Jacka na polanę, na którą ma przylecieć śmigłowiec. Zośka, słyszałam,
że również chcesz wrócić?
- Nie zostawię Jacka bez opieki.
- W porządku. Zatem kiedy będziecie w powietrzu, zejdziemy na skróty po
zboczu wąwozu. Trasa jest niebezpieczna, użyjemy lin wspinaczkowych do
asekuracji, ale nadrobimy czas, bo wyprawa Manuela obchodziła wąwóz naokoło, i
znowu będziemy deptali przeciwnikowi po piętach - zdecydowała Angielka.
- Na polanę prowadzi trudna trasa - pokręcił głową David. - Mamy do
przejścia półtora kilometra po podmokłym terenie. Zmigłowiec przyleci o szesnastej,
o ile na przeszkodzie nie stanie burza albo mgła. Jeśli spóznimy się na polanę, wróci
bez chorego.
- Jestem zdrowy - burknął mój brat. - Wczoraj poczułem się zle, ale to na
pewno z przemęczenia.
- Stary, to malaria, łapiesz? - Maks klepnął Jacka w plecy. - Czytałeś W
pustyni i w puszczy ? Zaatakowało cię to samo paskudztwo co Nel.
- O czym on mówi? - Victoria nie zrozumiała.
- O polskiej powieści - wyjaśniłam.
- Nie ma dyskusji - powiedział David. - Wracasz, dopóki istnieje możliwość
zapewnienia ci transportu do Cuzco. Malaria jest podstępna. Każdy następny atak
gorączki robi spustoszenie w organizmie.
Pożegnaliśmy się z Indianami, zostawiając im podarunki, które zresztą sami
sobie wybrali, wskazując na pewne rzeczy i jasno dając nam do zrozumienia, że nie
obraziliby się, gdyby je dostali. W ten sposób bagaże stały się lżejsze o 3 noże, 4
koszulki, 5 batoników wysokoenergetycznych, antybakteryjny żel do mycia rąk bez
użycia wody (spodobał się ze względu na zapach, nie cudowne właściwości
odkażające), mapę (natychmiast ozdobiła szałas wodza, bo miała ładne wzorki) i masę
innych rzeczy. Wzbogaciliśmy się natomiast o kunsztowną acz nieprzydatną i
niewygodną w transporcie dzidę, której nie wypadało nam dyskretnie zapomnieć .
Indianie, przez blisko kilometr marszu, zapewnili nam eskortę. Pózniej
niepostrzeżenie rozpłynęli się między drzewami, jakby nagle pochłonął ich cień
wielkiej palmy.
Buty zapadały się w rozpulchniony mech. Zahaczaliśmy się o pnącza. Zdawało
się, że rośliny celowo chcą nam przeszkodzić w wędrówce. Płożyły się po ziemi,
zamaskowane gnijącymi liśćmi. Jak baty ciskały w plecy bolesnymi razami.
Zagradzały drogę, rozpościerając się między pniami niczym gigantyczne pajęczyny.
Nie kryliśmy radości, gdy wreszcie puszcza otworzyła się na polanę.
Porastająca ją trawa sięgała pasa. Listki raniły skórę jak ostrza brzytew.
Nad polanę zaczęły napływać chmury. David otworzył kompas.
- Niebo zaciąga się od północnego wschodu, helikopter przyleci z przeciwnego
kierunku. Powinni być na miejscu za jakiś kwadrans.
David razem z Maksem nacięli zielonych liści i zrobili z nich mały stosik na
krańcu polany. Pod spód upchali trochę wiórów. Uzyskali je skrobiąc maczetą korę
palmy. Podłożyli ogień.
- Dzięki zielonym liściom uzyskamy dużo dymu - podsumował David.
Rzeczywiście, zanim rozłożył na trawie specjalne plansze sygnalizacyjne z
namalowanymi jaskrawo pomarańczowymi kółkami, z paleniska podniosła się stróżka
dymu. Białego i bardzo gęstego, pośród drzew widocznego z oddali.
Gdy usłyszeliśmy echo pracy śmigłowca, niebo było już prawie zupełnie
zasnute. Załoga ryzykowała życie, ale nie wycofali się. Trwało to może dwie lub trzy
minuty, jak spuścili linę z uprzężą, David pomógł Jackowi zapiąć się w nią i
wciągnęli mojego brata na pokład. Kadłub śmigłowca kołysał się w powietrzu,
targany porywami gwałtownego wiatru, który na ziemi był niewyczuwalny.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]