[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Na końcu umieściła prośbę o finansowe wspieranie miejsc
podobnych do Centrum Młodzieżowego Santiago. Artykuł był napisany
jasno, oszczędnie. Czuła, że jest dobry.
Około południa rozdzwoniły się telefony. Ogłoszeniodawcy, oburzeni
tym, że najlepszy reporter  Kuriera" musiał odejść, wycofywali reklamy.
Dzień, który zaczął się zle, z każdą godziną stawał się coraz bardziej nie
do zniesienia. Madeleine zwolniła wszystkich pracowników wczesnym
popołudniem. W końcu to Wigilia. Kiedy zaś redakcja opustoszała, a w
podziemiach ruszyły maszyny drukarskie, zeszła do działu miejskiego.
Opuszczone biurko Jacka ciągnęło ją niczym magnes.
Wyrzuciła człowieka w Wigilię. Ze skutkiem natychmiastowym. Co się
z nią dzieje?
Biurko wyglądało żałośnie, pozbawione osobistych rzeczy i
zawalającej je sterty papierzysk - znaku firmowego Jacka Rileya.
Przypominała sobie drobiazgi, które nic dla niej nie znaczyły, zanim go
nie poznała. Niezgrabny kubek do kawy, ulepiony, jak się okazało, przez
jedno z dzieci z ośrodka. Suszka do atramentu z wypalonymi na
wierzchu słowami:  Dla pana Rileya".
57
RS
Tak,  pan Riley" był wyjątkowym człowiekiem. A ona wyrzuciła go ze
swojego życia, i to w Wigilię Zwiąt Bożego Narodzenia.
Westchnęła ciężko i powiedziała sobie, że musi o nim zapomnieć. Już
miała wychodzić z pokoju, gdy ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że nie
jest sama.
- Co pan tu robi? - zapytała ostro.
Harry Fodgother posłał jej promienny uśmiech.
- Szukam Jacka, o czymś zapomniałem. - Harry położył torbę
plastykową na pustym biurku. Zdjął kapelusz i zmierzył ją przenikliwym
spojrzeniem. - Wygląda pani, jakby zmarł jej najlepszy przyjaciel.
Zezłościło ją to wścibstwo.
- Pan jeszcze nie w domu? - zdziwiła się.
- Dla mnie to dzień jak każdy inny. Ja obchodzę Chanukę, jestem
%7łydem, ale pomyślałem sobie, że mogę przekazać pieniądze na jakiś
chrześcijański cel. Na to Centrum Santiago, o którym czytałem w pani
gazecie.
- Wspaniale, panie Fodgother. Jack się ucieszy.
- To dobrze. Wiele mu zawdzięczam, kto wie, czy nie życie.
Zmarszczyła czoło.
- O czym pan mówi? Harry wzruszył ramionami.
- Jack nie jest typem, który by się przechwalał. Uratował mi życie.
W zeszły piątek. Dwóch oprysz-ków chciało mnie okraść. Jack natarł na
nich niczym lokomotywa. Rozłożył obydwu. Kiedy się pozbierali, uciekli.
- W zeszły piątek?
- Tak. Nie chciał nic przyjąć w podzięce, ale ja nalegałem. Kiedy
pokazał mi zaproszenie, ja zamieniłem się w lokomotywę. Zupełnie go
odmieniłem. - Harry mrugnął szelmowsko okiem. - Całkiem był nie do
poznania, prawda?
- Jakby go ktoś zaczarował - przytaknęła zafascynowana.
Harry zakręcił laseczką.
- Cuda się zdarzają. Mam nadzieję, że dobrze się pani bawiła
tamtego wieczoru. Jack miał skrupuły, ale wytłumaczyłem mu, że nie
pożałuje, że będzie się upajał każdą chwilą...
58
RS
Obydwoje upajaliśmy się każdą chwilą, pomyślała Madeleine.
Znalezliśmy się poza rzeczywistością, w baśni.
- Cóż, pójdę już. Proszę oddać to Jackowi, kiedy go pani zobaczy -
powiedział Harry, wskazując na torbę, po czym ruszył w stronę wind.
- Nie będę się już z nim widziała.
- Będzie pani. Proszę mi wierzyć. Rozzłoszczona, chwyciła torbę i
chciała dogonić Harry'ego, mały pan jednak już zniknął.
Stała tak, niepewna, co ma zrobić z pakunkiem, gdy w torebce
odezwał się telefon komórkowy.
- Słucham?
- Panna Langston?
- Maria! Wszystko w porządku?
- Zadzwoniłam już po taksówkę. Jadę do szpitala.
- Jak się czujesz, kochanie? - zapytała Madeleine, uradowana i
przejęta.
- Jak... jak przed porodem. Panno Langston? - Tak?
- Mogłaby pani... no, przyjechać do szpitala? Tylko na chwilkę.
- Mario? -Tak?
- Za nic w świecie nie przepuściłabym takiej okazji.
59
RS
Rozdział 10
rozwianymi połami futrzanej kurtki, bez czapeczki, którą
zgubił gdzieś po drodze, Jack szedł szybko szpitalnym
Zkorytarzem. Maria Garza okazała się o wiele dzielniejsza i
doroślejsza niż przypuszczał. Nie chcąc zakłócać wigilijnego wieczoru,
wezwała cichaczem taksówkę i sama pojechała do szpitala.
Kiedy tylko zorientował się, że znikła, natychmiast wybiegł z ośrodka,
przekazując wszystkie obowiązki siostrze Doyle. Na kolacji wigilijnej
zebrali się wszyscy sąsiedzi centrum. Derek paradował w wytwornym
stroju Zwiętego Mikołaja, Brad częstował ponczem. Koledzy zaskoczyli
Jacka swoją skwapliwością w pomocy. Być może zrobiło im się przykro,
że został wylany w same święta.
Zatrzymał się obok pokoju pielęgniarek.
- Maria Garza? - zapytał.
Siostrzyczka spojrzała na niego znad okularów, po czym wystukała
coś na klawiaturze komputera.
- Niedługo powinni zabrać ją na salę porodową. Pan jest ojcem?
- Nie, ale...
- Ja jestem ojcem - odezwał się smętny głos.
Obok siebie Jack zobaczył chłopaka w kurtce firmy budowlanej,
przestępującego niespokojnie z. nogi na nogę.
- I co, Jose, doszedłeś do wniosku, że lepiej pózno niż wcale?
W oczach Jose na ułamek sekundy pojawił się błysk gniewu.
- Tak, doszedłem. Zostanę z nią, Jack. Już na dobre. Mam stałą
pracę. Wynająłem mieszkanie w Queens. Sam nie wiem, tak jakoś
przestałem się z nią spotykać. Głupio się zachowałem. Przestraszyłem
się chyba.
- A jak myślisz, co czuła Maria? Jose zwiesił głowę.
- To się już nie powtórzy. Mam naprawdę ładne mieszkanie, w sam
raz dla nas trojga. Jeśli Maria mnie zechce... - W jego głosie brzmiała
dojrzałość, której wcześniej mu brakowało.
60
RS
Jack poczuł dumę. I ulgę.
- To zawsze jest wielkie pytanie, prawda? Czy kobieta cię zechce.
Pielęgniarka odchrząknęła.
- Wiozą ją już na salę porodową. Pospiesz się, chłopcze, jeśli chcesz
przy tym być.
Wyraz zachwytu i podniecenia malujący się na twarzy Jose rozproszył
ostatnie wątpliwości Jacka.
- Idz, chłopie. Powiedz Marii, że czekam tutaj. Dla zabicia czasu
kupił paczkę gumy do żucia i podszedł do wielkiej szyby, przez którą
mógł spojrzeć na salę noworodków. Leżały tam raptem trzy smacznie
śpiące niemowlaki.
Niczym dziecko przed witryną sklepu ze słodyczami Jack przykleił [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • stargazer.xlx.pl