[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podobał jejsię taki zdecydowany, wręcz brutalnyMichał.
Szkoda,że nie potrafiłwykazywać podobnego zdecydowania na co dzień.
Może wtedy nieszukałaby fascynacji poza związkiem.
166
- Rany boskie!
-Michał patrzył na śmiertelnie bladą twarz kolegi.
- Ale cię ktoś urządził!
Byłemw szpitalu rano, ale mnienie wpuścili.
Dobrze, że już odzyskałeśprzytomność.
Wiedziałjużod ordynatora, że stan Jerzego jest poważny.
Rozległe obrażenia wątroby.
Pękła pod wpływem urazów mechanicznych,jak tosię mądrze określa.
Przeztylelat Wroński niemiał pojęcia, żepartner z pracychoruje, w dodatku
na wątrobę właśnie.
Mógł przecież wypić kontenerwódki.
- Zabijał się na raty w ten sposób - odpowiedział lekarz na
wątpliwości komisarza.
- Pewnie by jeszcze trochępoegzystował.
Ale organbył w strasznym stanie, nadwątlony nie tylko schorzeniem, ale
też trybem życia.
Uraz spowodował duże krwawienie.
Dobrze, że ktoś go znalazł.
Jeszcze pół godziny, godzina i byłoby
po człowieku.
- Kto to był?
- Michał zacisnął pięści ze złości.
Może Jerzy ostatnio nie okazał się zbyt lojalnym kumplem, ale znali się
przecież od
dziecka.
- Kim byłyte skurwysyny?
i - Skąd wiesz, że było ich więcej?
- Kumper głos miał słaby, ledI go możnabyło zrozumieć.
-Stąd, że jeden nie dałbyci rady!
l" - Daj spokój,Michał.
Nieszukaj winowajców.
Sam jestem sobie
mień.
- To wiąże się jakoś z tamtymi wypocinami namój temat?
Jerzy przymknął oczy.
Widać było, żetoczy wewnętrzną walkę.
- Niezupełnie - odparł po chwili.
- To nie byłmój mocodawca.
Tozrobili.
- zawiesił głos.
Przypomniała mu się grozba człowiekanazwanego przez osiłka Wiktorem.
- Kto?
Mów wreszcie.
- Powiem.
Ale tylko tobie, borzecz dotyczy właśnie ciebie.
- Mów!
-To byli Ruscy.
Michał wciągnął powietrze.
- Rekieterzy?
167.
- Napadło mnie pięciu.
Czterechwyglądało na osiłków, takich jacy kręcą się po bazarach, właśnie
specjalistów od ściągania haraczy.
Ale jeden, który nimidowodził,to facet z innej gliny.
Jeszcze gorszyod tych bandytów.
Koniecznie chciał dostać pisemny raporto tobiei twoim dochodzeniu.
Pewnie wynajął tamtych czterech.
- Niekonieczniewynajął - mruknął Michał.
- Wiesz, jak u nichjest.
Rekieterzy najczęściej wywodzą się ze Specnazu albo innych oddziałów
specjalnych.
Jeśli ktośstamtąd chcesię nimiposłużyć, działają jakby nadal byli w
szeregu.
To pewnie cena zaswobodę działaniana terenie polski i bezkarność wobec
ich prawa.
Inaczej rosyjska milicjamogłaby ścigać tych typów owiele bardziej
zacieklei skutecznieniż to robi.
Pamiętasz te wszystkie sprawy?
Niby prokuratura rosyjska szuka, niby chce złapać, a jakprzyjdzieco do
czego, mająwszystko wdupie.
Jerzyprzymknął oczy.
Blada cera świadczyła, iżstraciłdużo krwi.
Z kroplówekpowoli sączyły się płyny.
Antybiotyki i sól fizjologiczna.
W następnej kolejności podłączą środki odżywcze.
-To był gość z wywiadu.
Z KGB albo GRU - powiedział nagleJerzy, nie otwierając oczu.
-Obrzydliwy typ,może nawet zawodowymorderca.
- Skąd wiesz?
-Tak uważam.
Po co zwykłemu bandycie takie informacje, jakich zażądał?
Ale jeśli to agent, ma cholernie tępe metody pracy.
- A może właśnie o to chodzi?
W pracywywiadowczej robi się nietakienumery.
Prowokacje, pobicia, zabójstwa, wszystko ma swój cel.
- Nie, Michał.
On naprawdę chciał się czegoś dowiedzieć.
Przecież nie zamierzali mnie wysłać do szpitala.
Normalnie takie kopnięcie, jakie dostałem na koniec, nie miałoby ostrych
konsekwencji.
Wroński zamyśliłsię.
Niech to diabli.
Klocki zaczynają się układać w wielce niepokojącą konfigurację.
- Dobra, stary - wstał.
- Nie przejmuj się.
Jak stąd wyjdziesz,urządzimysobie popijawę za wszystkie czasy.
- Nie urządzimy - uśmiechnął się smutno Jerzy.
- Z moją wątrobąpo tym wypadku nie wypiję już niczego mocniejszego
niż piwokarmelowe.
168
- No to się nałoimypiwakarmelowego.
A co, raz się żyje.
Jurek uśmiechnął się do niego z wdzięcznością.
Chciał coś powiedzieć, ale przeszkodził lekarz, który wszedł do izolatki.
- Wystarczytego dobrego - oznajmił.
- Chory musi się przespać.
Magda z Patrykiemwyjechali.
Małypłakał, czując, że coś jest niew porządku,chociaż obojego pocieszali i
zapewniali, że to zwyczajna wizyta, dawno zaplanowana, tylko zapomnieli
mu o niej powiedzieć.
Wroński odetchnął zulgą.
Pewnie,jeśli by się ktoś uparł,może za nimi jechać, sprawdzić, gdzie będą.
Ale miał nadzieję, że w panującym cichym chaosie nikt nie będzie
sięinteresował kobietąi dzieckiem.
Czuł tenchaos dookołasiebie, chociaż jeszcze niezdawał sobie sprawy z
jego przyczyn.
Zamknął mieszkanie, a potem poszedł do domu profesora.
DorotaWalberg otworzyła drzwi po dłuższej chwili.
Musiał trzy albo czteryrazy naciskać dzwonek.
Twarz miała zapuchniętą od płaczu.
Wionął od niej zapach alkoholu.
Jednakniebyła pijana.
Najwyrazniej musiała się napić na uspokojenie.
Większość kobiet zażyłaby jakiś modny lek.
Wódka to raczej lekarstwodla mężczyzn.
Ale spodobało mu się to.
Babka z charakterem.
- To pan- skrzywiła się z niechęcią.
- Mam dość.
- To ja - uśmiechnął się nieśmiało.
Wiedział, że właśnie ten uśmiech, - nazywał go numerem pięć - potrafi
rozbroić każdego.
Ale nie ją.
- Czego pan chce?
- spytała nieprzyjaznie.
- Wpuści mnie pani?
Cofnęła się, wszedł ostrożnie, jakby bał się ją spłoszyć.
- Czegopan chce?
- powtórzyła.
- Wyniosła już paniśmieci do pojemnika na podwórzu?
-Jeszcze nie -odparła zaskoczona.
- Ale nie rozumiem, co panu
dotego.
Bez słowa ominął ją,wszedł do kuchni.
Dreptałaza nim,zbyt
zdezorientowana, żeby protestować.
Otworzył drzwiczki szalki pod
169.
zlewem.
W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach polskich domów tu właśnie
znajduje się kosz na śmieci.
Uprofesora nie było inaczej, o czym przekonał się wczoraj, kiedy poszedł
po nóż.
Wyjął wiaderko.
Kobieta obserwowałago z niedowierzaniem.
Nie dorzuciłatam od śmierci ojca nawet papierka.
Czego on chce?
Wroński wyjął spomiędzy śmieci gruby zeszyt.
- Wie pani - mówił przez cały czas.
- Jest takascena w jednejz książek Chandlera, niepamiętam w tej chwili
tytułu.
Detektyw,oczywiście PhilipMarlowe,żeby ukryć coś przed policją,wyrzuca
todo śmieci.
Wie, że jego mogą sprawdzić, przeszukać samochód, aledo kosza już
niekoniecznie będą zaglądać.
- Co to znaczy.
Kimpanwłaściwie jest?
- Najpierw odpowiem na drugiepytanie.
Jestem gliniarzem,który czuje się straszliwie zagubionyw gąszczu sprawy
przerastającej goo trzy głowy.
A to są notatki, prawdopodobnie pani ojca.
Proszę zerknąć.
Otworzyła zeszyt.
Z podziwem obserwował jej opanowanie.
Profesor zginął przedkilkoma godzinami, a jejnawet ręce nie drżą.
- To nie jest pismo taty - powiedziała zdecydowanie.
Przerzuciłaparę kartek.
- O, tutaj, na marginesach są jego dopiski.
Ale reszta.
Czyjto brulion?
Zerknęła na okładkę.
- Pani też jest nauczycielką, prawda?
Czegopaniuczy?
Historii?
- Skąd pan wie, że pracuję w szkole?
A, prawda, podawałam zawód do protokołu.
- Nie czytałem protokołu - uśmiechnął się.
- Spojrzała pani odruchowo na okładkę i pierwszą stronę, jakby zeszyt
znatury rzeczymusiałbyć podpisany.
Chcąc nie chcąc, odpowiedziałalekkim grymasem, przypominającym
uśmiech.
- Trafne spostrzeżenie.
Tak, pracuję w liceum.
Ale nie poszłamw ślady ojca.
Uczę fizyki.
- Fizyki.
- powtórzył powoli, w zamyśleniu, -Czy pani wie, żeprofesor interesował
się tą dziedziną nauki?
Adokładniejnaukowcamivon Braunem i Heisenbergiem?
170
- Wypytywał mnie parę razy o nich.
Ale wie pan, ja mogę od biedy wytłumaczyć teorię nieoznaczoności, jeśli
chodzio Heisenberga, mogę coś powiedzieć o napędzie rakietowym, jeśli
idzie o von Brauna.
Ależyciorysów tych panów nie znam.
Napije się pan?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]