[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zostałem rozpoznany, nim jeszcze sam zdołałem przejawić jakąkolwiek inicjatywę. Jednakże człowiek, który
podszedł do mnie z wyciągniętą ręką i łagodnym głosem zadał mi pytanie, czy to właśnie ja jestem Albertem
N. Wilmarthem z Arkham, nie był na pewno Akeleyem. Pod żadnym względem nie przypominał Akeleya z
brodą, znanego mi ze zdjęcia; był młodszy, modnie ubrany, wyglądał na człowieka z miasta, miał małe,
ciemne wąsy. Jego głos o kulturalnym brzmieniu wydał mi się dziwnie i wprost niepokojąco znajomy, ale nie
potrafiłem go umiejscowić w mojej pamięci.
Kiedy mu się przyglądałem, wyjaśnił, że jest przyjacielem mego gospodarza i że przyjechał zamiast niego
prosto z Townshend. Powiedział, że Akeley dostał nagle ataku astmy i nie czuł się na siłach, aby wyjechać z
domu. To nic poważnego, plany związane z moją wizytą nie ulegają żadnej zmianie. Noyes - tak właśnie się
przedstawił - zorientowany był w badaniach prowadzonych przez Akeleya i jego odkryciach, ale jego
niedbały i dość swobodny sposób bycia świadczył raczej o tym, że jest nietutejszy. Pamiętałem dobrze, jak
odosobnione i zamknięte życie prowadził Akeley, byłem więc trochę zdziwiony, że z taką łatwością dobrał
sobie tego rodzaju przyjaciela; jednakrze powyższe wątpliwości nie powstrzymały mnie od zajęcia miejsca w
samochodzie, do którego mnie zaprosił. Nie było to małe auto starego typu, jakiego się spodziewałem,
zgodnie z opisem Akeleya, tylko duży, nowoczesny wóz - bez wątpienia własność Noyesa, z tablicą
rejestracyjną z Massachusetts i zabawnym godłem tego roku w postaci "świętego dorsza". Doszedłem do
wniosku, że mój przewodnik zapewne spędza lato w okręgu Townshend.
Noyes usiadł obok mnie w samochodzie i natychmiast ruszyliśmy. Rad byłem, że nie jest specjalnie
rozmowny, bo specyficzna atmosfera i związane z nią napięcie nie napełniały mnie ochotą do wymiany zdań.
Miasto wyglądało atrakcyjnie w południowym słońcu, kiedy tak mknęliśmy pod górę, a następnie skręciliśmy
w prawo na główną ulicę. Zdawało się drzemać, jak wszystkie stare miasta Nowej Anglii, pamiętane z
dzieciństwa, zaś kontury dachów, wieżyc, kominów i murów z cegły poruszały struny najgłębszych emocji,
przekazanych jeszcze przez dawne pokolenia. Odniosłem wrażenie, że znajduję się u wrót zaczarowanej
krainy, na której czas nawarstwia się i nigdy nie mija, a wszystkie stare i niezwykłe zjawiska trwają tu
wiecznie, nigdy nie niepokojone.
Po minięciu Btattleboro napięcie i trapiące mnie przeczucia jeszcze bardziej się wzmocniły, bo ten
przedziwny krajobraz zatłoczony wzgórzami, pełen groznych, unoszących się nad wszystkim i napierających
zewsząd zielonych i granitowych stoków bezustannie przypominał o kryjących się tu tajemnicach i
przetrwałych od niepamiętnych czasów istotach, które mogą być wrogie ludziom, ale nie muszą. Przez
pewien czas jechaliśmy wzdłuż szerokiej, dość płytkiej rzeki, wypływającej z nieznanych gór i dreszcz mnie
przeszył, gdy mój współtoważysz objaśnił, że jest to West River. Przypomniałem sobie wiadomość
zamieszczoną w gazecie, że to właśnie na powierzchni tej rzeki płynęły po powodzi owe straszne istoty
podobne do krabów.
Okolica stawała się stopniowo coraz bardziej dzika i odludna. Stare, kryte mostki wyłaniały się ze
strasznej przepaści w zagłębieniach skalnych, a niemal już zapomniana linia kolejowa biegnąca równolegle
do rzeki emanowała prawie widocznym spustoszeniem. W rozległej, groznie wyglądającej dolinie sterczały
ogromne urwiska, dziewiczy granit Nowej Anglii, przeświecający pośród żywej zieleni surową szarością
skalnych grani. Widać też było wąwozy, w których dziko płynęły potoki niosąc z sobą ku rzece niepojęte
tajemnice tysięcy niedostępnych gór. Co pewien czas rozchodziły się na różne strony wąskie, ledwo
widoczne dróżki, które wkraczały w gęste, mroczne lasy, tam pośród starych drzew czaiły się zapewne całe
armie nieziemskich duchów. Kiedy to wszystko ujrzałem, przypomniało mi się, jak Akeleya, przejeżdżającego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]