[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i cichego szmeru padającego śniegu. W oddali drzewa i dachy wioski się już prawie
niewidoczne, albowiem wzmagała się śnieżyca. Ojciec Anton nadal stał na swym posterunku,
w białym kapeluszu, z białymi ramionami, wciąż trzymając krucyfiks w dłoni odzianej w
rękawiczkę z jednym palcem.
Zastukałem w wieżyczkę i zapytałem: — Jest tam kto? Jest tam ktoś w środku?
Nikt nie odpowiedział, rozległo się tylko głuche echo mojego ostrożnego stuknięcia.
Otarłem zimne, spocone czoło. Madeleine, ozdobiona koroną z płatków śniegu, starała się
uśmiechnąć do mniej zachęcająco.
— A więc — odezwałem się — oto i on.
Waląc szerokim stalowym zaczepem usiłowałem roztrzaskać lutowinę naokoło wieżyczki,
ale wgniatałem tylko zardzewiałą stal. Przy siódmym okrążeniu ostrze zaczepu przebiło nagle
na wylot skorodowany metal i powstał otwór wielkości paznokcia.
Mimo mrozu, mimo śniegu, który okrywał wszystko, usłyszeliśmy zjadliwy gwizd
smrodliwego powietrza, wydobywającego się z wnętrza czołgu. Z shermana szedł taki fetor,
którego nie dało się porównać z niczym, co dotąd wąchałem. Ów wywołujący mdłości odór
gnijącego pożywienia zmieszał się z czymś, co przypominało mi charakterystyczny zapach
pomieszczeń dla gadów w ogrodzie zoologicznym. Rwały mnie mdłości i poczułem, jak
cierpkie czerwone wino madame Saurice wypełnia mi usta. Madeleine odwróciła się i jęknęła:
— Mon Dieu!
Usiłowałem stać spokojnie. Potem obróciłem się do ojca Antona i powiedziałem: —
Wybiłem dziurę, ojcze. Cuchnie potwornie.
Ojciec Anton przeżegnał się. — To smród Baala — rzekł. Twarz miał szarą z zimna.
Uniósł krzyż wyżej i wyrecytował: — Zaklinam cię, związuję i zobowiązuję na Lucyfera,
Belzebuba, Szatana, Jauconilla, na moc i cześć, którą im jesteś winien, że będziesz tak gnębił
i karał tego nieposłusznego demona, aż zmusisz go do tego, by pojawił się przede mną w
cielesnej powłoce i stał się posłuszny mojej woli i moim przykazaniom, i czynił cokolwiek
zechcę lub rozkażę. Fiat, fiat, fiat. Amen.
— Dan… możemy to jeszcze zamknąć. Jeszcze mamy czas — wyszeptała Madeleine.
Popatrzyłem na maleńki otwór, przez który wciąż świstało zatrute powietrze. — A ile
zostanie nam czasu do tej chwili, w której to coś stąd wylezie, by nas schwytać? Przecież to
coś zabiło twoją matkę, Madeleine. Jeżeli naprawdę tak uważasz, musimy zlikwidować to raz
na zawsze.
— Czy ty mi wierzysz? — zapytała, otwierając szeroko oczy.
— Nie wiem. Chcę po prostu dowiedzieć się, co tu jest. Chcę dowiedzieć się, co może
sprawić, żeby człowiek rzygał glistami.
Oblizałem wargi i ponownie uniosłem młotek. Biłem raz po raz w wieżyczkę, aż otwór
powiększył się do rozmiarów nakrętki od butelki. W jakiś czas potem pancerna stal zaczęła
odłazić czarnymi, przerdzewiałymi płatami. Nie minęło dwadzieścia minut, jak usunąłem cały
metal w okolicy zawiasów. Dziura była wielka niczym patelnia.
Ojciec Anton, który wciąż czekał cierpliwie w śnieżycy, zapytał: — Czy pan coś widzi,
monsieur?
Przyjrzałem się czarnym czeluściom wewnątrz czołgu.
— Jeszcze nic.
Z torby wyjąłem łom i znowu wdrapałem się na wieżyczkę shermana. Jeden koniec łomu
włożyłem w dziurę. Na drugi napierałem powoli całym ciężarem ciała, unosząc pokrywę
włazu, jak gdybym otwierał szpikulcem oporną puszkę z pomidorami. Wreszcie lutowina
puściła, uwalniając właz. Stanąłem bez tchu, zgrzany mimo mrozu, dopiąwszy swego.
— Podaj mi latarkę — poleciłem Madeleine.
Była blada, gdy mi ją podawała. Włączyłem światło kierując jego snop do wnętrza
shermana. Dostrzegłem siodełko dowódcy czołgu, część zamkową działa i fotel
ładowniczego. Pociągnąłem światło w bok i…
Ujrzałem czarny, zakurzony i spleśniały worek, zaszyty podobnie jak worek z pocztą albo
całun. Był niewielki, może rozmiarów dziecka, a może torby z nawozem. Leżał przy ścianie
czołgu, jakby tam upadł.
Madeleine dotknęła mojego ramienia. — Co się stało? — zaszeptała wystraszonym
głosem. — Co ty tam widzisz?
Wyprostowałem się. — Nie wiem. To wygląda jak czarny worek. Chyba powinienem
zejść, by go wyjąć.
— Monsieur! Niech pan tam nie wchodzi! — zawołał ojciec Anton.
Popatrzyłem raz jeszcze na worek. — To jedyny sposób. Inaczej w ogóle go stamtąd nie
wyciągniemy.
Ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę, było zejście do wnętrza czołgu po ten worek,
wiedziałem jednak, że gdybyśmy starali się wydostać go za pomocą haka łomu,
najprawdopodobniej rozdarlibyśmy materiał. Wydawał się dość stary i zmurszały — jakby
miał więcej niż trzydzieści lat, i nawet więcej niż sto. Wystarczyłoby niewielkie rozdarcie i
to, co znajdowało się tam w środku, wysypałoby się na zewnątrz.
Madeleine przytrzymała pokrywę włazu, a ja ostrożnie wdrapałem się na wieżyczkę i
spuściłem nogi do środka. Mimo że były zmarznięte, poczułem w nich dziwne mrowienie, jak
gdyby coś zamierzało mi je odgryźć.
— Zawsze chciałem zobaczyć, jak wygląda wnętrze czołgu — powiedziałem ochryple, po
czym opuściłem się w wyziębłe, cuchnące stęchlizną wnętrze.
Czołgi, nawet wtedy gdy są ogrzane, oświetlone i nie zamieszkane przez demoniczne
worki, potrafią wywołać klaustrofobię. Gdy wgramoliłem się do tego ciasnego i
niewygodnego pomieszczenia, uderzając głową i ramionami o jakieś kółka i przyrządy, mając
do towarzystwa jedynie latarkę, poczułem raptem, jak ogarnia mnie fala strachu i duszności.
Chciałem tylko się stamtąd wydostać.
Wziąłem głęboki oddech. W środku wciąż nieźle cuchnęło, ale odór rozszedł się prawie
całkowicie. Zerknąłem do góry i zobaczyłem twarz Madeleine nad otwartym włazem, i —
Dotknąłeś już tego? — zapytała nerwowo.
Oświetliłem worek. Coś się w nim znajdowało. Albo też ktoś. Z bliska materiał wyglądał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]