[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Obie butelki zamarzły w ciągu kilku minut i eksplodowały
z odgłosem podobnym do strzału. Pospiesznie zebrałem
resztki z podłogi, żeby ocalić, co się da; mam teraz pełną
miskę zamarzniętych bąbelków. Jem je łyżką. Są przepysz-
ne.
Ale i mocne. Oho, Jack! Jesteś pijany. Albo pod-
chmielony , jak powiedziałby Gus. Marsz do łóżka.
8 listopada
Burza trwa już szósty dzień.
Zostały tylko cztery dni do powrotu Gusa i Algie-
go. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo przecież Algie za-
powiedział, że zjawią się najwcześniej za dwa tygodnie.
Jeżeli burza się utrzyma, nawet nie wyruszą w drogę.
Trochę przesadziłem z tym szampanem. Zwaliłem
się na posłanie jak ogłuszony bawół, a dziś obudziłem się z
bólem głowy, ale Magiczny Proszek Algiego szybko temu
zaradził.
Grasz na czas, Jack. Wyduś to wreszcie z siebie.
Kiedy tylko się zbudziłem, podszedłem do północ-
nego okna i wyjrzałem na zewnątrz, w mrok wypełniony
szalejącym śniegiem. Maszt znowu stał. Gorączkowo prze-
tarłem szybę, zaparowaną od mojego oddechu. Był tam,
wysoki i prosty. Niemożliwe. Przecież porąbałem go na
kawałki!
Zapewne wicher przywlókł z plaży nowy drąg, ale
jakim cudem zdołał ustawić go pionowo? I czy aby teraz
maszt nie stoi trochę bliżej chaty i bardziej w prawo, w
stronę ganku?
O szybę uderzył wyjątkowo gwałtowny podmuch
wiatru, tak że aż cofnąłem się od okna. Kiedy spojrzałem
ponownie, masztu nie było.
Widziałem jedynie wirujące kłęby śniegu. Ani śla-
du masztu. To musiało być jedynie złudzenie.
Od tamtej pory minęło już pięć godzin. W tym cza-
sie zdołałem zawlec do psiarni worek z foczym mięsem,
zameldować Wyspie Niedzwiedziej, że wszystko u mnie w
porządku, zjeść puszkę gotowanej baraniny i puszkę gru-
szek w syropie oraz wypalić całą paczkę playersów. Prze-
kartkowałem także ten dziennik, co okazało się błędem.
To niewiarygodne, jak bardzo zmienił się charakter
mojego pisma.
Kiedyś był elegancki i czytelny, teraz przypomina
nerwową skrobaninę.
Nie trzeba czytać tych zapisków, wystarczy na nie
spojrzeć, by zobaczyć strach.
W dniu, w którym uderzyła burza śnieżna, napisa-
łem, że cieszę się z jej nadejścia. Ruchy mas powietrza,
różnice ciśnienia atmosferycznego i takie tam. Bzdury.
Nieustający hałas, wściekły wrzask. Wytrzymuję to z coraz
większym trudem.
13
9 listopada
Obudziła mnie cisza. Całkowita, niezmącona cisza.
Spokoju nie zakłócał żaden, choćby najlżejszy podmuch
wiatru.
Koc zawieszony nad oknem w sypialni zsunął się.
Leżałem w powodzi księżycowego blasku. Szyby przypo-
minały srebrzyste lustro przecięte czarnym krzyżem. Wy-
ciągnąłem rękę i niemal czułem, jak światło księżyca
przesącza się między moimi palcami. Byłem niczym pły-
wak zanurzony w świetle. W cudownym świetle. Z radości
łzy napłynęły mi do oczu. Wreszcie wygrzebałem się ze
śpiwora, włożyłem ubranie i w samych skarpetach podsze-
dłem do okna.
Na niebie wisiał ogromny, jasny, złocisty księżyc w
pełni. Całe obozowisko miałem jak na dłoni. W miejscu, w
którym stał maszt, znajdował się jedynie niewysoki kop-
czyk.
Chodziłem od okna do okna i zdejmowałem koce,
by wpuścić do środka księżycowy blask. Napaliłem w pie-
cu, lecz nie zapalałem lamp, nie chciałem, żeby cokolwiek
przyćmiło to przepiękne światło.
Zamierzałem niebawem wyjść do psów i spraw-
dzić, czy przyrządy pomiarowe przetrwały burzę śnieżną,
ale jeszcze nie teraz. Księżyc przyciągał mnie z hipnotycz-
ną siłą. Pragnąłem patrzeć na niego jak najdłużej, żal mi
było stracić choć chwilę.
Stanąłem przy północnym oknie i wyjrzałem na ze-
wnątrz.
Wichura wygoniła z zatoki cały lód. Srebrzysta po-
świata spływała na czarny wodny gościniec.
Wspaniale... wyszeptałem. Wspaniale...
Obserwowałem, jak księżyc wspina się coraz wy-
żej, jak stopniowo traci złotawy odcień, stając się inten-
sywnie srebrzysty, ale nie mniej jasny. Szyba zaparowała
od mojego oddechu, przetarłem ją rękawem.
Kiedy spojrzałem ponownie, cienka warstewka
chmur przesłoniła księżyc i nadała jego blaskowi niebie-
skawy odcień.
I wtedy właśnie poczułem, że nie jestem sam.
Z nosem przyciśniętym do szyby czułem się kom-
pletnie bezbronny, jednak nie mogłem się cofnąć. Musia-
łem patrzeć.
Tam, gdzie kiedyś sterczał maszt, stała jakaś po-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]