[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wędrowiec, kulejący, z torbą na plecach, zniknął mu z oczu poza drzewami
wysadzonymi z obu stron ulicy.
*
Noc, która w dniu tym zapadła, była okropną dla chorej. Biedna kobieta
cierpiała straszliwe bóle, które jej wydzierały nieprzytomne jęki i wprawiały ją
w szał jakiś chwilami. Osoby czuwające nad nią traciły głowę. Pani przybiegała
przerażona, od czasu do czasu daremnie szukając, czym by ulżyć w męce.
Wszyscy zaczęli się obawiać, że gdyby nawet chora zdecydowała się na
operację, lekarz, który miał przybyć z Tucuman nazajutrz rano, mógłby już
przybyć za pózno.
Wszakże w chwilach, kiedy kobieta odzyskiwała przytomność, można było
poznać, że najcięższym jej cierpieniem była nie męka ciała, lecz męka duszy,
mysi rozpaczliwa o dalekiej, dalekiej rodzinie. Blada, wycieńczona, z twarzą
zmienioną chwytała się za włosy ruchem rozpaczy, który przenikał serca.
Boże mój! Boże mój! Umierać tak daleko! Umierać i nie widzieć nikogo,
nikogo! O dzieci moje, o moje sieroty! O nieszczęsne sieroty wy moje! O Marku
mój! Takie małe, takie dobre, takie kochające dziecko! Nie wiecie, wy ludzie,
nikt nie wie, co to za kochające było dziecko! O, żeby pani wiedziała! Od szyi go
sobie nie mogłam oderwać, kiedym odjeżdżała, a płakał!... Tak płakał, że mało
mu serce nie pękło. Oj, wiedziałeś ty, wiedziałeś, sieroto, że matki nie
zobaczysz więcej! %7łem też ja wtedy trupem nie padła! %7łe się też wtedy Pan Bóg
nie zmiłował i śmierci mi nie dał! Oj, żebym ja była tam padła przy tym
żegnaniu! %7łeby we mnie piorun Boży był trzasnął!
Bez matki... Takie dziecko... Takie serdeczne... takie kochające... A to tylko
wisiało przy mnie cały dzień... w sieroctwie... w nędzy zmarnieje to, na żebry
pójdzie... Oj, dziecko moje wygłodniałe... rękę wyciągające po kawałek
chleba... Och! Stwórco litościwy! Nie! Nie! Nie chcę umierać! Doktora! Wołajcie
prędko doktora. Niech idzie, niech się spieszy, niech mnie kraje, niech ja
zwariuję, ale niech mnie ocali! Chcę życia, chcę zdrowia, chcę za morza jechać,
zaraz chcę do swoich... do dzieci... Ratujcie!... Ratujcie...
I wpadała w straszny szał rozpaczy. Pilnujące kobiety chwytały ją za ręce,
trzezwiły, uspokajały, mówiły jej o Bogu, o ufności, aż zwolna, zwolna
przychodziła do siebie zapadając w śmiertelne zgnębienie lub płacząc jak
dziecko. A z piersi jej razem z tym płaczem dobywały się ciche jęki i
westchnienia:
O Genuo! O miasto moje... O mój domu... O ty, morze moje! O mój Marku!
Gdzieżeś ty drogie, drogie dziecko!
*
Północ była. Marek wypocząwszy parę godzin na brzegu rowu zaczął iść przez
ogromny las, przez puszczę zarosłą olbrzymimi drzewami, potworną
roślinnością, pniami podobnymi do kolumn w jakiejś katedrze, które na
niezmiernej wysokości splatały korony swoje, wysrebrzone księżycowym
światłem. W półzmroku tej gęstwy i miesięcznej nocy widział zastępujące mu
drogę miliony drzew najrozliczniejszych kształtów, prostych, pochylonych,
pokręconych, pokrzyżowanych, poplątanych z sobą w najdziwaczniejszych
ruchach jak gdyby walki, zaczajenia, grozby.
Niektóre z pni, leżące na ziemi jak powalone bramy, pokryte były bujną
roślinnością, która zdawała się być tłumem wydzierającym sobie każdą ich
piędz w zażartym boju. Inne, ściśnięte i prostopadłe, zebrane w wielkie grupy
wyglądały jak powięzie tytanicznych lanc, których ostrze przebijało chmury.
Jakaś pycha wielkości, jakiś cudowny zamęt olbrzymich kształtów, jakiś
straszliwy i majestatyczny widok, na jaki natura rzadko tylko się zdobywa w
wielkim swoim roślinnym państwie. Marek zatrzymywał się niekiedy w
podziwie i osłupieniu, ale wnet dusza jego porywała się znowu ku matce. Szedł
więc dalej, choć omdlewał ze znużenia, a stopy miał krwawe. Szedł sam, skróś
tej potwornej puszczy, gdzie tylko w rzadkich odstępach czasu spotykał
nędzne, mrowiskom podobne siedziby ludzkie, przytulone do tych pni
olbrzymich, i stada bawołów uśpione nad drogą. Omdlewający był, a nie czuł
zmęczenia, sam był, a nie czul bojazni. Ta królewska potęga natury duszę mu
podniosła. Bliskość matki dawała mu siłę i wytrwanie męskie, wspomnienie
oceanu, przerażeń, zawodów, boleści przecierpianych i zwyciężonych, trudów
podjętych i prac wykonanych, poczucie żelaznej i niezłomnej woli czoło jego
podnosiło wysoko, wysoko! Wszystka jego szlachetna genueńska krew
zalewała mu serce gorącą falą wielkodusznego męstwa.
I zaszła w nim jedna jeszcze rzecz niespodziewana. Ten obraz matki, który
nosił w sercu i w myśli aż dotąd, obraz zamierzchły i wyblakły przez te dwa lata
jej nieobecności, rozjaśnił mu się jakimś wielkim światłem wśród tych
majestatycznych widoków natury. Ujrzał tę drogą twarz tak widną, tak czystą,
jak gdyby patrzył na nią swymi oczyma, ujrzał ją bliską siebie, mówiącą,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]