[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gramolić na brzeg rowu.
Szosą śpieszyło dwu pocztowców w mundurach z obręczami zwiniętego drutu i
słupołazami na plecach. Od kilku dni przy szosie pracowała ekipa monterów z łączności.
Naprawiali jakieś uszkodzenia po ostatniej burzy. Wopiści mieli zalecone nie utrudniać im
pracy, toteż Kurzyna spojrzał w rozterce na Ksiutę. Ale zaraz pomyślał sobie, że lepiej
będzie, jak sam załatwi tych ludzi. Z takim idiotą jak Ksiuta nigdy nic nie wiadomo, gotów
zrobić jaką drakę i zwalić strażnicy nowy kłopot na kark, jak ten Jasio Dziekan, co chciał się
wykazać i sprowadził pod pepeszą na strażnicę całe prezydium GRN z Głowaczowa, bo 73mu
się zdawało, że mają braki w dokumentach.
Pokuśtykał więc na sztywnych nogach do pocztowców i poprosił o dokumenty do
kontroli, kichnąwszy na przywitanie.
Monterzy zatrzymali się i spojrzeli na niego z uśmiechem. Jeden był wysoki, czarny i
wesoły jak Cygan, drugi pucołowaty w okularach. Musieli wracać z nocnej pracy, bo twarze
mieli zmięte i zmęczone, a oczy w czerwonych obwódkach z niewyspania.
- Co, zimna była noc, kolego wojskowy? - zaśmiał się ten czarny spoglądając wesoło na
siny nochal Kurzyny.
Kurzyna mruknął coś naburmuszony, wysiąkał nos, otarł ręce o spodnie i zaczął
przeglądać dokumenty. Wszystkie były w porządku i bez żadnego haczyka. Już miał je
zwrócić monterom, gdy usłyszał głos Ksiuty. Kapral pędził do niego uśmiechając się z daleka
swoją księżycową gębą, Kurzyna westchnął ciężko. Nie wytrzymał grubas. Język go świerzbi.
A w dodatku... oczywiście bez spodni. W spodniach przecież obleśnik zająca trzyma.
Kurzyna chrząknął zmieszany. Całe jego poczucie przyzwoitości i honoru wojskowego
buntowało się przeciw podobnemu uchybieniu narażającemu na szwank dobre imię WOP-u.
Bardzo to nieprzyjemnie wstydzić się za dowódcę. Co sobie pomyślą ci obywatele?
Jakoś rzeczywiście monterzy patrzyli w największym osłupieniu na zbliżającego się
Ksiutę. Nigdy jeszcze nie widzieli podobnego wopisty.
Ksiuta zadowolony z wrażenia, jakie wywołał, podszedł do nich uśmiechnięty życzliwie
i z dziecinną ciekawością pomacał im słupołazy na plecach.
- Towarzysze z nocnej służby?
Monterzy uśmiechnęli się krzywo sinymi wargami i przytaknęli.
- Koniec miesiąca... plan depcze po odciskach - pokiwał głową z głębokim
zrozumieniem Ksiuta - normy trzeba wyrobić.
- Zgadliście, kolego wojskowy.
- Znam ten ból, towarzysze - westchnął Ksiuta. - Mam doświadczenie w tym względzie.
Pracowałem jakiś czas w zakładzie pogrzebowym  Przodownik w Kielcach. Spółdzielnia
karawaniarzy, ulica Wesoła róg Bodzentyńskiej. Trzeba towarzyszom wiedzieć, że w branży
karawaniarskiej pod tym względem w ogóle nie jest lekko. Człowiek jest tam, że się tak
wyrażę, uzależniony od ubocznej produkcji szpitala. Z tego właśnie powodu co roku w lipcu
mieliśmy przestoje i premię diabli brali, bo niejaki doktor Tupaj, chirurg szedł wtedy na urlop
i nie miał go kto zastąpić. Tak, towarzysze, ja rozumiem, co to jest plan.
Monterzy słuchali oniemiali patrząc po sobie niemądrze, a potem nagle ten czarny
mrugnął okiem i zaczął się bardzo głośno śmiać.
- Dobry kawał, kolego wojskowy, jak pragnę wypić - poklepał kordialnie Ksiutę po
plecach.
Zadowolony Ksiuta nie chciał być dłużny w tych objawach sympatii i klepnął go
wzajemnie z taką serdecznością, że czarnemu świeczki w oczach stanęły. Odskoczył
przerażony, jęknął boleśnie i patrząc z wyrzutem na Ksiutę rozcierał plecy.
Tymczasem Ksiuta zainteresował się drugim z monterów.
- Towarzysz zle wygląda. Męczy was praca zawodowa? - zagadnął z troską.
- Męczy - zgodził się zaskoczony okularnik.
- Dawno już tak towarzysz na słupach?
- Dawno - mruknął niechętnie okularnik i spojrzał niecierpliwie na zegarek.
- Tak, to męczące - przyznał ze zrozumieniem Ksiuta. - Człowiek męczy się gorzej jak
Szymon Słupnik. Bo tamten siedział na słupku, a tu człowiek wisi niczym, za
przeproszeniem, wieprz na haku u rzeznika. A do tego musi jeszcze rękami dłubać i uważać,
żeby drgawek nie dostać, bo zaniosą do parku sztywnych. Chociaż powiem towarzyszowi na
pocieszenie, że niejeden woli wisieć na słupie, niż rozkoszy małżeńskich zażywać. Był u nas
na Baranówku niejaki Surma, monter z elektrowni miejskiej, którego żona biła niemożliwie.
Starał się chłop o rozwód, ale sąd był bezduszny i nie chciał uwzględnić jego krytycznego
położenia, tylko mu różne drętwe mowy wstawiał i cierpliwość zalecał. To w końcu Surma
wyszedł z nerw, wlazł zrozpaczony na słup koło sądu na Seminaryjskiej i powiedział, że nie
zejdzie, aż rozwodu nie dostanie. Ludzie się gromadzili i głośno żałowali biedaka. Kiełbasę
mu podawali i ćwiartuchny. A on siedział. Dwa dni tak siedział, a na trzeci dzień przyjechali
strażacy z milicją zdejmować go ze słupa. To on groził, że jak go ruszą, to zrobi krótkie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • stargazer.xlx.pl