[ Pobierz całość w formacie PDF ]
postać mężczyzny, który zaglądał do pokoju. Człowiek ten uniósł prawą rękę i spojrzał na
trzymany w niej przedmiot. Harlow nie widział rysów jego twarzy, ale w wypadku tego
przedmiotu nie miał najmniejszych wątpliwości: był to wielki, niesympatyczny pistolet. Na
oczach Harlowa nieznajomy odciągnął bezpiecznik, Johnny zaś ujrzał długi, cylindryczny
przedmiot przykręcony do lufy: tłumik - coś, co miało uciszyć huk wystrzału na ułamek
sekundy, a Harlowa na zawsze. Mężczyzna zniknął. Johnny żwawo wyskoczył z łóżka. W
porównaniu z pistoletem, pałka ma raczej niewielki zasięg działania. Przeszedł przez pokój i
oparł się o ścianę jakieś pół metra od drzwi, od strony zawiasów. Przez całe długie dziesięć
sekund, które nawet Harlowa przyprawiły o dreszczyk emocji, panowała absolutna cisza.
Następnie w korytarzu cicho skrzypnęła deska w podłodze - nikt nie zatroszczył się o
wyposażenie willi w puszyste dywany. Klamka opadła w dół, milimetr po milimetrze, po
czym wróciła do poprzedniej pozycji, a drzwi, gładko i delikatnie, zaczęły się otwierać. Luka
między drzwiami a futryną powiększała się, aż osiągnęła jakieś trzydzieści centymetrów. W
tym momencie drzwi zatrzymały się. Przez szparę wsunęła się czyjaś głowa. Intruz miał
szczupłą, śniadą twarz, przylizane czarne włosy i cieniutkie jak kreska wąsy. Harlow oparł
cały ciężar ciała na lewej nodze, uniósł prawą i z całej siły kopnął piętą w drzwi, tuż poniżej
zamka, z którego wcześniej ktoś przezornie wyciągnął klucz. Rozległ się stłumiony dzwięk -
ni to chrząknięcie, ni okrzyk bólu. Gwałtownym szarpnięciem Johnny otworzył drzwi na
oścież i do pokoju wpadł niski, ubrany w czarny garnitur mężczyzna. Obie dłonie - w prawej
wciąż jeszcze trzymał pistolet - przyciskał do zalanej krwią twarzy. Nos miał niewątpliwie
złamany, natomiast ocenę stanu jego kości policzkowych i zębów można było odłożyć na
bardziej dogodny moment. Harlowa to zresztą nie interesowało. Jego twarz nie wyrażała
cienia żalu. Zamachnął się i niezbyt łagodnie opuścił pałkę tuż powyżej prawego ucha intruza.
Mężczyzna jęknął i opadł na kolana. Johnny wyjął pistolet z bezwładnej dłoni i wolną ręką
zrewidował leżącego. Mężczyzna nosił u pasa nóż, od którego ochoczo go uwolnił.
Piętnastocentymetrowy sztylet miał dwustronne ostrze, jakiego nie powstydziłaby się
brzytwa, zakończone ostrym jak igła szpicem. Harlow ostrożnie schował go do kieszeni
kurtki, lecz zmienił zdanie, wyciągnął nóż, a na jego miejsce schował pistolet. Zanurzył dłoń
w tłustych włosach mężczyzny i dzgnął go nożem w plecy, aż ostrze przebiło skórę.
- Wychodz! - polecił. Mając swój własny nóż wciśnięty w kręgosłup, niedoszły
zabójca Harlowa nie miał wielkiego wyboru. Dwaj mężczyzni wyszli z willi i podeszli do
czarnego renaulta. Harlow wepchnął Włocha na przednie siedzenie, a sam usiadł z tyłu.
- Jazda! - warknął. - Na policję!
- Ja nie prowadzić - wyjąkał mężczyzna stłumionym głosem. Harlow sięgnął po pałkę
i rąbnął go z podobną co poprzednim razem siłą, tyle że za lewym uchem. Mężczyzna opadł
ciężko na kierownicę.
- Jazda! - powtórzył Johnny. - Na policję! Pojechali, jeżeli akrobatyczne wyczyny
Włocha za kierownicą można było nazwać jazdą. Harlow nigdy w życiu nie odbył równie
męczącej, zwariowanej przejażdżki. Nie dość, że facet był prawie nieprzytomny, to jeszcze
musiał prowadzić jedną ręką, puszczając kierownicę przy zmianie biegów, ponieważ drugą
dłonią przyciskał zakrwawioną chusteczkę do zmasakrowanej twarzy. Na szczęście ulice były
puste, a komisariat oddalony zaledwie o dziesięć minut jazdy. Harlow na wpół wepchnął, na
wpół wtaszczył nieszczęsnego Włocha do komisariatu, niezbyt łagodnie rzucił go na ławę i
podszedł do biurka, przy którym stali dwaj potężnie zbudowani mundurowi o jowialnym
wyglądzie. Jeden z nich był w stopniu inspektora, drugi - sierżanta. Zaskoczeni, z wyraznym
zainteresowaniem przyglądali się człowiekowi na ławie, który - kompletnie załamany -
przyciskał obie ręce do zalanej krwią twarzy.
- Chcę złożyć zażalenie na tego człowieka - powiedział Johnny.
- Mnie się zdaje, że to raczej on powinien złożyć zażalenie na pana - odparł inspektor
uprzejmie.
- Proszę, oto moje personalia - rzekł Harlow, wyjmując paszport i prawo jazdy, ale
inspektor machnął ręką, nie patrząc na dokumenty.
- Nawet policjantom pańska twarz jest bardziej znana niż twarz jakiegokolwiek
przestępcy w Europie. Zdawało mi się jednak, panie Harlow, że specjalizuje się pan w
wyścigach, a nie w boksie. Sierżant, który z zainteresowaniem przyglądał się Włochowi,
dotknął ramienia inspektora.
- No proszę - odezwał się. - Czy to aby nie nasz stary znajomy Luigi Złota Rączka we
własnej osobie? Chociaż trochę ciężko go poznać. - Spojrzał na Harlowa. - W jaki sposób
zawarł pan taką znajomość?
- Złożył mi wizytę. %7łałuję, że nie obeszło się bez użycia siły.
- Wszelkie przeprosiny są tu nie na miejscu - wtrącił inspektor. - Luigi powinien
dostawać baty regularnie, najlepiej raz na tydzień. Ale to lanie pozostanie mu chyba w
pamięci przez ładnych parę miesięcy. Czy to było, hm... konieczne? Bez zbędnych słów
Harlow wyciągnął z kieszeni nóż i pistolet i położył je na blacie biurka. Inspektor pokiwał
głową.
- Przy swojej przeszłości dostanie co najmniej pięć lat. Oczywiście wniesie pan
skargę?
- Proszę to zrobić za mnie. Mam pilną sprawę do załatwienia. Wpadnę pózniej, jeśli
mi się uda. Nawiasem mówiąc, nie sądzę, żeby Luigi zamierzał mnie okraść. On przyszedł
mnie zabić. Chciałbym się dowiedzieć, na czyje polecenie.
- Da się załatwić, panie Harlow. - Ponury, zasępiony wyraz twarzy inspektora nie
wróżył Luigiemu nic dobrego. Harlow podziękował, wyszedł i wsiadł do renaulta. Bez
najmniejszych skrupułów pożyczył sobie samochód Luigiego - ostatecznie właściciel nie miał
go używać przez dłuższy czas. Luigiemu droga z willi na komisariat zabrała dziesięć minut,
Johnny pokonał ją w niecałe cztery. Trzydzieści sekund pózniej zaparkował pięćdziesiąt
metrów od wielkich zwijanych drzwi garażu Coronado. Były zamknięte, lecz po obu stronach
przeświecały pasma światła. Kwadrans pózniej Harlow zesztywniał i pochylił się. Otworzyły
się małe drzwiczki wbudowane w główną bramę i na ulicę wyszło czterech ludzi. Nawet przy
symbolicznym oświetleniu rue Gerard, Harlow bez trudu rozpoznał Jacobsona, Neubauera i
Tracchię. Czwartego mężczyzny nie znał - przypuszczalnie był to jeden z mechaników
Jacobsona. Jacobson pozostawił innym zamykanie drzwi i szybko ruszył w stronę willi.
Mijając Harlowa po drugiej stronie ulicy, nawet na niego nie spojrzał - na ulicach Marsylii
[ Pobierz całość w formacie PDF ]