[ Pobierz całość w formacie PDF ]

prostotą przez zagniewany lud. I prezydent próbuje odpowiadać, choć jest w tym coraz
bardziej bezradny. Twierdzi jednak uparcie, że od 1989 roku zmieniło się wszystko, że jest
lepiej, bo wolno mówić co się chce, w więzieniu się nie siedzi, ZOMO nikogo nie goni i
każdy może wziąć swoje sprawy we własne ręce.
Rzecz w tym, że zdecydowana większość ludzi w PRL-u wymienianych prześladowań
sama nie odczuła. Nie aspirowała do stanowisk, w których uzyskaniu wiara była przeszkodą,
nie pamięta czasów terroru, nie próbowała zakładać własnych interesów, nie była gnębiona
przez cenzurę, nie goniło jej ZOMO, nie cierpiała w więzieniu za przekonania, nie rwała się,
by coś brać w swoje ręce.
Doznawała opresji szczególnie przewrotnej i perfidnej, ale w przeważającej mierze nie
była jej świadoma. Miała za to poczucie jasności reguł życia i poczucie bezpieczeństwa, które
teraz straciła.
Szary człowiek żył do niedawna w rzeczywistości logicznej i prostej. Nienaturalnie
prostej. Takiej, jaką tworzy wojna dzieląc świat na "nasz" i "obcy". My budowaliśmy
równość i sprawiedliwość społeczną, po tamtej stronie był wyzysk, bezrobocie, bogactwo
jednych i nędza drugich. Tamten świat był wobec nas wrogi. Natura tej wrogości była płynna
- a to imperializm nie mógł znieść budowy nowego ustroju, a to rewanżyści chcieli odebrać
ziemie zachodnie, a to syjonizm chciał nam szkodzić.
Jedne wcielenia wroga działały na zbiorową wyobraznię mocniej (wariant niemiecki),
inne słabiej (Reagan, który wziął na ząb nasze drobiarstwo), ale jego nieustanna obecność w
tle, przypominana kiedy trzeba, była zasadą organizującą nasze życie.
Wróg uzasadniał posłuszeństwo wobec przywództwa-dowództwa, które miało sojusze
i siły, aby mu się opierać (albo Polska będzie
J63
socjalistyczna, albo nie będzie jej wcale); był winien wszystkim nieszczęściom, jakie
nas dotykały, i tym samym ani partia, ani my nie ponosiliśmy za nie odpowiedzialności; był
gwarantem jedności narodu, bo każda niesubordynacja jemu przecież służyła - a wewnątrz
naszego obozu wciąż czaiła się zdrada: obcym interesom wysługiwali się bandyci z AK,
kułacy, aferzyści gospodarczy, syjoniści, spekulanci, sprzedajni politykierzy. Zatem ciągle
trzeba było zwierać szeregi i podporządkować się jednemu wspólnemu celowi, zwanemu
"interesem społecznym". Interesy grupowe, sprzeczne dążenia nie miały szans się ujawnić - w
zarodku były tłumione jako przejaw egoizmu i rozbijania jedności narodu wobec zagrożenia.
"Interes społeczny" pełnił jeszcze jedną złowrogą funkcję - nie tylko był młotem na wszelkie
różnice, był też kategoryczną busolą wskazującą najlepsze rozwiązanie. Latami wybierano je
bez żadnych wahań i dyskusji i efekty widzimy. Jeden jest słabo dostrzegany - powszechne
przekonanie, że z każdego problemu istnieje właściwe, sprawiedliwe wyjście. Trzeba tylko
podjąć jedynie słuszną decyzję.
W tym prostym świecie przed ludzmi nie stały żadne szczególne dylematy. Ot, trzeba
było tylko wybrać szkołę, potem miejsce pracy, wpłacić na książeczkę mieszkaniową,
ewentualnie jeszcze raty na malucha. Reszta należała do władzy, wystarczało czekać, by
zapłaciła za chodzenie do pracy z grubsza tyle, co innym, dała mieszkanie, samochód. Wedle
cichej ugody między władzą a społeczeństwem bierność miała być nagradzana.
I bierność stała się podstawową normą. Tak naturalną, że większość jej już nie
dostrzegała. Ale poznawał ją każdy, kto próbował w Polsce zrobić cokolwiek. Czy chciał
wdrożyć wynalazek, usprawnić produkcję, zdobyć pieniądze, wybić się w zawodzie, czy
chronić lasy - napotykał opór systemu i jego aparatu. A także otoczenia - karierowicz,
maniak, spryciarz, cwaniak, frajer, badylarz - tak się powszechnie określało tych, którzy
łamali zasadę bierności. "W tym kraju nic się nie da zrobić" - to rozgoryczona odpowiedz
wszystkich, którzy na przekór spokojnej apatii dołów i czujnej kontroli góry czegoś chcieli
dla siebie lub dla kraju.
Zwykły obywatel PRL-u bez mała z mlekiem matki wysysał wiedzę, jak należy się
zachowywać w warunkach, które zostały mu dane i które miały trwać zawsze.
Pierwsza generacja została pouczona brutalnie, iż dotychczasowa norma głosząca, że
wartość człowieka określają jego zachowania, umie-
64
jętności i osiągnięcia, przestaje obowiązywać. O wartości człowieka przesądzały nowe
kryteria, wedle których kwalifikowano przeszłość jego i jego antenatów.
yle było, gdy pradziad brał udział w niewłaściwej wojnie, stryj był sanacyjnym
senatorem, ojciec czegoś się dorobił. Samemu w czasie wojny lepiej było nie walczyć w
ogóle, niż trafić do niewłaściwej formacji. Dobrze też było być skrzywdzonym, byle przez
odpowiedniego wroga. Wymogom dotyczącym przeszłości człowieka towarzyszyły
stanowcze wskazania, jakim powinien się stać: raczej ateistą niż wierzącym, raczej ubogim
niż zamożnym, raczej spokojnym i posłusznym niż wyrywnym i pomysłowym, raczej
zorganizowanym niż nieprzy-należącym.
Z czasem wymogi łagodniały - pochodzenie było mniej ważne, ateizm niekonieczny,
wystarczało nie obnosić się z religijnością, przeszłość i krewni za granicą stawały się
obojętne. Ale ostrożność i elastyczność były zawsze niezbędne. Najpierw lepiej było być
kościuszkowcem, a potem raczej partyzantem; ufne wykorzystanie odwilżowej swobody
wypowiedzi po paru latach mogło się odbić gorzką czkawką; z dnia na dzień niewłaściwe
pochodzenie narodowościowe mogło oznaczać utratę pracy; naiwne zaufanie do zielonego
światła dla rzemiosła zle się kończyło, gdy rzecz odgwizdano.
Obok bierności, elastyczność i giętkość były warunkami świętego spokoju.
Przejście od realnego socjalizmu do czegoś innego odbywało się stopniowo i trochę
niedostrzegalnie.
Można było zaobserwować, kiedy świadomość, że zmiany są nieodwracalne, stała się
powszechna. Najpierw nastąpił rzut ku Kościołowi - święcono komisariaty, sklepy,
przedszkola, wszystko. Zanim Kościół się połapał, że praktyka ta służy do pucowania
zaszłości i rzecz przystopował, Polska spłynęła wodą święconą. Kolejnym miejscem zmiany
skóry były Komitety Obywatelskie - latano do nich po rekomendacje, świadectwa moralności,
błogosławieństwa dla różnych inicjatyw, jakby były Komitetami PZPR. A wreszcie okazało
się, że mamy zupełnie inne życiorysy niż dotąd. Co ktoś wspomni swoją przeszłość, to
okazuje się, że zawsze był świadom nikczemności systemu, zawsze był przeciw, nie
głosował, nie chodził na pochody, nie przynależał. Odwrotnie - był ofiarą. Urodził się na
kresach wschodnich, więc został wysiedlony przez
65
NKWD, bliskich mordowano, siedzieli po łagrach, odebrano im majątek, sklep,
gospodarstwo, jego wyrzucano z pracy, szykanowano, nie dano szansy.
Ci nieliczni, którzy przeciwstawiali się władzy, giną już w tłumie zasłużonych
kombatantów. Wnioski ludzi o rehabilitację pomordowanych krewnych leżą w sądach obok
wniosków jakichś aferzystów skazanych za komunizmu i skonfundowana Temida III RP
głowi się teraz nad odszkodowaniami dla nich. W telewizyjnym reportażu żądającym
sprawiedliwości dla osoby ewidentnie skrzywdzonej podkreśla się, że jej ojciec walczył w
powstaniu warszawskim. Jakby było oczywiste, że w nowej Polsce prawo inaczej winno
patrzeć na dzieci powstańców, niż na potomstwo tej większości, która do AK nie należała.
Powszechne przemodelowywanie życiorysów wedle nowej sztancy nieugiętej ofiary [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • stargazer.xlx.pl