[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kompromis, synu. Szczególnie, kiedy zamierzasz przeżyć
z kimś resztę życia.
- O jakie sprawy chodzi?
- Na przykład, jak kochać się nawzajem.
- Przecież kochasz nas przez cały czas. To chyba sa-
mo przychodzi. - Andy był wyraznie zdziwiony.
Jack poczuł się niezmiernie wdzięczny za te słowa
otuchy.
- Tak, ale ona uważa, że nie byłaby do tego zdolna,
bo nigdy nie miała ani męża, ani dzieci.
S
R
- Chcesz powiedzieć, że kochałaby ciebie, gdyby nie
my?
- Nie - Jack szybko zaprzeczył, widząc, że Andy po-
czuł się urażony taką ewentualnością. - Myślę, że jest
odwrotnie: ona was kocha i poradziłaby sobie z tym
wszystkim, gdyby nie ja.
- W takim razie odeślemy cię do babci.
Jack zwinął tylko niedzielną gazetę i żartobliwie
zdzielił nią syna po głowie.
Tymczasem w salonie pojawiła się Ashley. Ubrana by-
ła, jak przystało w niedzielę, odświętnie, przynajmniej
w jej mniemaniu. A więc - w pożyczone od przyjaciółki
trykot i spódniczkę baletnicy oraz papierową koronę od
Burger Kinga. Oparła łokieć o blat kuchennego stołu
i spojrzała na ojca z wyrzutem.
- Jestem na ciebie wściekła - zakomunikowała.
- Nie żartuj. Nie mam pojęcia, dlaczego.
Dziewczynka przyjrzała się ojcu podejrzliwie.
- No co, wesoło ci? - zapytała.
- Zupełnie mi nie dośmiechu. Chcecie coś na lunch?
- Nie. Ja chcę Jade - naburmuszyła się Ashley.
- Ja też - przyznał Jack - ale nie ode mnie to zależy.
- Wiem, dlaczego jest na nas wściekła - powiedziała
dziewczynka.
- Nie jest zła ani na ciebie, ani na Andy'ego - spro-
stował - tylko na mnie.
- Wiem, dlaczego - powtórzyła Ashley z uporem.
- To powiedz.
- Bo nic od nas nie dostała na walentynki.
- No jasne! - Andy poderwał się gwałtownie. - Co
S
R
można by jej dać na dowód, że naprawdę ją kochamy
i że odpowiada nam jej miłość?
Jack popatrzył na dzieci i uśmiechnął się do siebie.
Z wolna zaczynał układać mu się w głowie pewien sce-
nariusz. Był dumny z własnych dzieci jak paw. Są na-
prawdę błyskotliwe i potrafią zainspirować do działania.
Ten pomysł zawdzięczał właśnie im.
Jade z zapałem odkurzała pojemniki na przyprawy
stojące na kuchennej półeczce. Dziwna robota jak na nie-
dzielne przedpołudnie, ale wcześniej zdążyła już posprzą-
tać biuro, wypełnić zamówienia na nowe bibułki i wstąż-
ki, powycinać bileciki i uzupełnić wszelkie zaległości
związane z rachunkami i podatkami. Kiedy tylko prze-
stawała się krzątać, oczyma duszy widziała Jacka i jego
dzieci.
Opuszczając dziś rano ich dom, ucałowała je w prze-
locie, wyjaśniła, że ma w domu robotę, i uciekła do sa-
mochodu.
Ciągle jeszcze widziała ich zawiedzione buzki i serce
krwawiło jej z tego powodu. Intuicja podpowiadała, że
oto stało się coś złego, że szczęśliwy świat, który sobie
wymarzyły dla nich czworga, już nie istnieje.
Czyżby z jej winy?
Powtarzała sobie bez końca, że próbowała właśnie ich
bronić, lecz zaraz pojawiał się obraz Jacka: zaciśnięte
szczęki, gniewne oczy, w których nie było przebaczenia.
I słowa, które mówiły, że nie potrzeba mu ochrony, lecz
miłości.
Właśnie zabierała się za czyszczenie abażurów, kiedy
S
R
rozległ się dzwonek u drzwi. Otworzyła i na progu
ujrzała drobną siwowłosą kobietę w czarnym płaszczu,
wygniecionym welwetowym kapeluszu i adidasach na
nogach. Starsza pani trzymała w ręku koszyk z kocięta-
mi, a za nią stała jej córka, ta sama, która zleciła Jade
zakup.
Wręczyły Jade koszyk, a ta pogładziła pieszczotliwie
dwa malutkie łebki.
- Kotki to był idiotyczny pomysł! - oznajmiła ko-
bieta w adidasach. - Jak osoba w moim wieku może
chcieć je karmić czy z nimi łazić. Miałam ochotę na nową
torebkę albo talon na zakupy u Denny'ego". - Spojrzała
na córkę z niesmakiem. - A dostałam kotki! Proszę -
znów zwróciła się do Jade - odnoszę je z powrotem. Nie
mam dla nich czasu ani cierpliwości. Chcę w zamian to-
rebkę. - Pokazała tę, z którą przyszła. - Może być taka
jak ta albo nieco większa. Wie pani, kiedy jem lunch,
połowę zabieram do domu na kolację, więc muszę mieć
miejsce w torbie. Dziękuję. Chodzmy, Susan. - Ruszyła
przodem w kierunku windy.
Susan uśmiechnęła się przepraszająco do Jade.
- Już nie mogę z nią wytrzymać - zwierzyła się ci-
cho. - Mieszka sama w ślicznym domku nad morzem,
ale absolutnie nic nie jest w stanie sprawić jej radości.
Nie pozwoliła mi posadzić kwiatków, bo trzeba samemu
je podlewać albo kogoś do tego wynająć. Pies odpada,
bo szczeka. Myślałam, że może koty będą odpowiednie,
bo potrafią same się sobą zająć... - westchnęła i obej-
rzała się przez ramię. Matka była już przy windzie i przy-
ciskała guzik. - Powinnam chyba znać ją lepiej. Nigdy
S
R
nie umiała nikogo pokochać, bała się swoich uczuć, więc
jej reakcja była do przewidzenia.
Susan - którą wcześniej tak bardzo podekscytowała
myśl o kotkach jako prezencie walentynkowym - wzbu-
dziła sympatię Jade. Dlatego teraz uśmiechnęła się do
niej życzliwie.
- Znajdę dla niej wspaniałą torbę. Chce pani coś in-
nego czy mam włożyć do środka talon na upominek?
- Tak, proszę, to chyba będzie najlepsze - Susan
roześmiała się z zakłopotaniem. - Ale wie pani co? -
dodała, gdy już miała się pożegnać. - Mimo wszystko
nie zamierzam się poddawać. Zbliża się Wielkanoc
i Dzień Matki. Niech mi pani pomoże znalezć dla niej
cokolwiek, dzięki czemu trafię do jej serca. Spróbujemy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]