[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nieruchomo na plecach, ze wzrokiem skierowanym w sufit i wyczekuje snu.
Zdaje się. \e sen rzeczywiście nadchodzi. Rozpływają się męczące myśli, wcią\ te same.
zrodzone w przera\eniu strachy. Zamyka oczy, jej mięśnie rozprę\ają się. staja się bezwładne,
sen ju\ ja prawie uratował.
Ale wtedy, u samego progu snu. popycha ją jakby jakaś ręka z powrotem na jawę.
Wstrząsnęła się cała, tak silne było pchnięcie. Ciało jej zwinęło się jak od nagłego skurczu...
I znów le\y na plecach wpatrując się w sufit, a wieczny młynek obraca w niej ciągle te same
dręczące myśli i przerazliwe obrazy. Potem -powoli wszystko słabnie, oczy zamykają się. sen
jest ju\ bliski. I znów u jego progu pchnięcie, cios, skurcz, który ściąga całe ciało. Znowu
została przegnana z ciszy, spokoju, zapomnienia...
Gdy powtarza się to trzy. cztery razy, rezygnuje z czekania na sen. Wstaje, podchodzi powoli,
nieco chwiejnie, ze zwisającymi rękami do siołu i siada. Patrzy przed siebie. Rozpoznaje coś
białego, co le\y przed nią: to list do Zygfryda, który zaczęła przed trzema dniami, ale nie
napisała więcej ni\ kilka wierszy. Patrzy znów: poznaje banknoty, kosztowności. Tam z tylu
stoi taca z jedzeniem dla niej. Zazwyczaj rzucała się na nie rano. bardzo wygłodniała, teraz
spogląda na tacę obojętnie. Nie chce jeść...
Gdy tak siedzi, przychodzi jej na myśl, \e jednak środek nasenny uywołał w niej pewna
zmianę: jeśli nie darował jej nawet drzemki, to przynajmniej pozbawił ja dzikiego porannego
niepokoju. Siedzi więc w fotelu, czasem niemal zapada w sen. potem znów się podrywa. Mija
czas. Nie wie - du\o czy mało - ale jakaś część tego straszliwego dnia chyba upłynęła...
Potem słyszy kroki na schodach. Wzdryga się. W chwili nawrotu świadomości usiłuje
zrozumieć, czy w tym pokoju mo\na w ogóle usłyszeć kroki idącego po schodach. Ale
krytyczna chwila ju\ minęła i znów nasłuchuje w naprę\eniu kroków na klatce schodowej,
kroków człowieka, który z trudem wspina się w górę, zatrzymuje się, a potem pokasłujac
rusza dalej, opierając się o poręcz.
Teraz ju\ nie tylko słyszy, teraz widzi równie\. Widzi bardzo wyraznie Zygfryda
wślizgującego się przez cichą jeszcze klatkę schodowa do ich mieszkania. Oczywiście znów
go zniewa\yli, głowę ma owiniętą paroma pobie\nie nało\onymi banda\ami, które ju\
przesiąkły krwią, a jego twarz jest poraniona i nosi ślady ich pięści. To Zygfryd z takim
trudem wlecze się po schodach na górę. W jego piersi coś gra i jęczy, w piersi rozbitej
kopnięciami. Pani Rosenthal widzi Zygfryda znikającego za zakrętem schodów...
Przez chwilę jeszcze siedzi bez ruchu. Na pewno nie myśli o niczym, ani o radcy sadowym,
ani o umowie z nim. Przecie\ musi iść na górę, do mieszkania - co sobie Zygfryd pomyśli,
gdy znajdzie mieszkanie puste? Ale jest przecie\ tak straszliwie zmęczona, przecie\ podnieść
się teraz z fotela jest naprawdę niemal niemo\liwe!...
Potem jednak wstaje. Wyjmuje pęk kluczy z torebki, sięga po bansoletę z szafirami, jakby po
talizman, który ją mo\e ochronić - i wychodzi powoli i chwiejnie z mieszkania. Drzwi
zamykają się za nią.
Radca sądowy, obudzony wreszcie po długim namyśle przez słu\ącą, przychodzi za pózno,
aby powstrzymać gościa od tej wycieczki w zbyt niebezpieczny świat.
Radca stoi przez chwilę w lekko uchylonych drzwiach i nasłuchuje. Z początku nie słyszy nic,
ani na górze, ani na dole. Potem, kiedy dobiega go szybki, energiczny krok męskich butów,
cofa się do mieszkania. Pozostaje jednak przy wizjerze. Je\eli będzie mo\na uratować
nieszczęsną, otworzy jej ponownie swoje drzwi, mimo wszelkich niebezpieczeństw.
Pani Rosenthal nawet nie zauwa\yła, \e minęła kogoś na schodach. Opanowana jest tylko
jedną myślą: jak najprędzej wrócić do mieszkania i do Zygfryda. Ale fuehrer HJ, Baldur
Persicke. śpieszący właśnie na poranny apel, zatrzymuje się na stopniu zupełnie oszołomiony,
z otwartymi ustami, gdy mija go niemal ocierając się o niego ta kobieta. Rosenthalowa, ta od
wielu dni zaginiona Rosenthalowa - jest teraz, w niedzielę rano, tutaj. Idzie sobie w ciemnym
swetrze bez gwiazdy \ydowskiej, z pękiem kluczy i bransoletą w jednej ręce, a drugą z
trudem podciąga na poręczy - ta kobieta jest pijana! Wczesnym niedzielnym rankiem jest ju\
kompletnie zalana!
Baldur stoi jeszcze chwilę w zupełnym oszołomieniu. Ale gdy pani Rosenthal znika za
zakrętem schodów, Baldur zbiera myśli i zamyka usta. Czuje, \e teraz nadeszła właściwa
chwila, tylko niczego nie sfuszerować! Nie, tym razem sam załatwi sprawę, nikt mu tego nie
zapaskudzi, ani bracia, ani ojciec, ani jakiś Borkhausen.
Baldur czeka jeszcze, a\ się upewni, \e pani Rosenthal doszła ju\ do mieszkania Quanglów,
potem wraca po cichu do mieszkania rodziców. Tam śpią jeszcze wszyscy, a telefon wisi na
korytarzu. Zdejmuje słuchawkę i nakręca tarcze, potem \ąda określonego numeru. Ma
szczęście: mimo niedzieli otrzymuje połączenie z człowiekiem, o którego mu chodzi. Mówi
krótko, co trzeba powiedzieć, potem przysuwa sobie krzesło do drzwi - uchyla je i uzbraja się
w cierpliwość: musi czekać pół godziny, a mo\e nawet godzinę na warcie, by ptaszek znowu
nie wyleciał...
U Quanglów obudziła się tylko Anna. Cicho krząta się po mieszkaniu. Od czasu do czasu
patrzy na Ottona, który śpi jeszcze bardzo mocno. Wygląda na zmęczonego i
zdenerwowanego, nawet teraz we śnie. Jakby coś nie dawało mu spokoju. Anna stoi i patrzy
zamyślona w twarz człowieka, z którym prze\yła niemal trzy dziesiątki lat, dzień po dniu. Od
dawna przyzwyczaiła się do tej twarzy, do tego profilu, do cienkich, niemal zawsze mocno
zaciśniętych ust - to jej ju\ nie przera\a. Tak właśnie wygląda mę\czyzna, któremu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]