[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niesprawiedliwości. Ale my nawet nie wiemy, gdzie jego grób, gdyż pewnego razu opuścił zamek
na cowieczorną przejażdżkę i nie wrócił. Prawdopodobnie, natknął się na czołowy zwiad orków i
padł w nierównej bitwie po upływie kilku godzin rycerze musieli pośpiesznie zbierać się na
wyprawę przeciwko całej armii tych stworzeń, bez uprzedzenia przekraczającej granice Belorii.
Poranione ciało Fendjulija mogło zdradzić ich przed czasem, dlatego, najszybciej, przykryli go
gdzieś ziemią. W panującym zamieszaniu szukać go nie było czasu, potem spadł śnieg, a wiosną
urosła nowa trawa i ostatecznie ukryła wszystkie ślady.
Ale to nie przeszkodziło wam w postawieniu w zamku skarbonki z czarnego marmuru
nie wytrzymawszy, wtrąciłam się.
Co robić?! uśmiechnął się Najwyższy. Rycerzom także czasem chce się jeść. A jakich
forteli nie wypada zastosować, żeby nakarmić cały tłum zdrowych chłopaków, chociażby
czarnym chlebem! Zamek potrzebuje remontu, a i krasnoludy nie chcą wydawać nam stali do
kuzń bezpłatnie. I po to był nam potrzebny symbol, relikwia, która zjednoczyłaby braci zakonu.
Fendjulij świetnie nadawał się do tego celu. Kierować takim ogromnym zamkiem wcale nie tak
prosto, dziewczynko... Oczywiście, mistrzowie na miarę swoich sił wspierają mnie, ale od
niedawna wśród nich zaznaczył się rozłam. Niestety, wszystkim, jak by się nie starać, nie
dogodzisz i tobie to powinno być wiadomo lepiej, niż komukolwiek! a na takim wysokim
stanowisku nawet maleńkie niepowodzenie obraca się w katastrofę... Tak, że nie zawiedz mnie,
wiedzmuszko.
Postaram się, powtórzyłam już bardziej szczere.
Tedy nie śmiem Cię dłużej zatrzymywać. Idz, dziecię moje i niech święty Fendjulij będzie z
tobą! odruchowo dodał i natychmiast roześmiał się Najwyższy mistrz.
* * *
Powinieneś był potargować się z nią, Tiwalij! dochodzący zza drzwi głos wydał mi się
jakby znajomy. Aha, odważny myśliwy na wiedzmę z komitetu po spotkaniu! Wiedzmy
chciwe, i od razu proponować jej całej wydzielonej przez zakon sumy, w żadnym wypadku nie
należało. teraz ona, zdaje się, doszła do wniosku, że może urabiać nas jak glinę.
Jak najszybciej otworzyłam drzwi. Mistrz z jawnym żalem zamknął usta, nie zdążywszy
oznajmić zamierzonego paskudztwa.
A czy u Pana nie zgubił się mój ochroniarz? zainteresowałam się bezczelnie. Tiwalij jak
najszybciej przemknął w stronę drzwi, za moje plecy. To dobrze, bo jak raz, ucieczkę miałam
zamiar organizować, a ukrócić tego ohydztwa nie ma komu.
Mistrz złowieszczo błysnął oczami, ale się nie sprzeciwił. Uznawszy rozmowę za zakończoną,
uprzejmie zamknęłam drzwi.
Pani mnie naprawdę szukała? z nadzieją zainteresował się Tiwalij.
Nie, przypadkowo przechodziłam obok. Tobie zaś trenować kazali, czy coś w tym rodzaju?
Chłopak znowu zaczął się rumienić, jak niedojrzały pomidor na okienku. Wszystko jasne,
znalazł wolną chwilkę i poniósł swojemu Panu wiadomości z pierwszej ręki. Wariant skrócony,
rozumie się, w przeciwnym razie mistrz by zawału dostał.
Zgoda, zlitowałam się, nie nalegając na odpowiedz. Jeszcze będziesz miał czas, z nóg
padam i do obiadu z pokoju nie wyjdę.
Uczciwe rycerskie? nieufnie uściślił chłopak.
Uczciwe wiedzmowskie! z uśmiechem poprawiłam.
* * *
Przekartkowawszy książkę do końca, z rozczarowaniem chrząknęłam i poobracawszy ją w
rękach, rzuciłam na łóżko do już przejrzanych. Jak rozwiać zwyczajną mgłę, sama wiedziałam. O
magicznej nie było w nich ani słowa.
Jeden mag w zamku jest to wiadome. Ale jego zaklęcia nie miały nic wspólnego z mgłą. Do
czego było mu potrzebne gaszenie pochodni? Po prostu zabawiał się, chciał postraszyć straże?
Czy też wybrał zaciszne miejsce i nocną porę dla cyzelowania nabytej sprawności? Magia w
zamku jest zakazana.
I jeszcze ten rozsypujący się na kawałki umarlak... Uważnie przyjrzałam się nałokietnikowi
miał z trzysta lat, nie mniej, ale rdza pokrywała go tylko na zewnątrz. Wewnątrz stal błyszczała,
jakby została wypolerowana kurtką lub koszulą. A on co, przed atakiem specjalnie rozebrał się do
kości i czaszki?
jeśli to był człowiek z tak oryginalnym poczuciem humoru, jakim cudem udało mu się
skoczyć w dół z wysokości piętnastu sążni, nie rozpołowiwszy się o grzebień? I potem
galopować szybciej od Smółki, a nie z jęczeniem, przebierać nogami na rozkraczonych nogach?
Konia na podwórzu to nie było, a do lasu z parę wiorst...
swojej własnej kobyłce w ogóle zmilczę. Albo Smółka nabrała od umarlaka złego
przyzwyczajenia przechodzenia przez ściany, albo plan zamku rycerze zjedli nie tak sumiennie,
jak mnie zapewniali. I ktoś z niego bezczelnie korzystał.
Ze zmęczenia potarłam czoło. Mózg ogłosił strajk, żądając rekompensaty za nieprzespaną noc.
Leszy z nim, sen przynosi dobrą radę. Umieściłam na kolanach torbę i zaczęłam wpychać
książeczki z powrotem, uwalniając łóżko.
I to mnie uratowało. W przeciwnym razie po prostu nie zdążyłabym jej rozwiązać. Ból w
brzuchu skręcił mnie tak nagle i strasznie, że nawet nie zdążyłam jęknąć gardło jakby ścisnęła
napięta pętla, nie przepuszczając ani powietrza, ani krzyku.
Głupia nadzieja na niestrawność lub pozaplanowe kobiece dni błysnęła i zaraz znikła. Zamiast
niej, przed oczami stanął paragraf Trucizna z podręcznika od zielarstwa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]