[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tak jest! To jedyny sensowny plan. - Kalak wypuścił strzałę w kotłujący się tłum wrogów i znów sięgnął
do dzwigni kuszy. - Ale te małpy nie chcą się rozproszyć! Zawracają i walczą jak nigdy dotąd, niech Tarim
wysuszy ich \ółte skóry!
- Ten zwarty szyk mo\e ich jeszcze drogo kosztować - Conan wyszczerzył zęby w mściwym uśmiechu.
Odło\ywszy włócznię, wychylił się w stronę kornaka i przemówił w dialekcie Venji. - Thanie, utknęliśmy tu, a
wróg atakuje. Czy mo\esz nakierować zwierzę w środek ich oddziału?
Odwróciwszy się ku dowódcy z tajemniczym uśmiechem, wątły mę\czyzna sięgnął do przedniej osłony
szerokiego drewnianego siedziska. Odwiązał troki przytrzymujące wielką płachtę. Jedno szarpnięcie odsłoniło
spi\ową broń o szerokim ostrzu, której obecności Conan nawet nie podejrzewał. Za pomocą haczykowatego
ościenia Than naprowadził potę\ną trąbę słonia w tył, a\ na swe ramię. Trąba przesunęła się wę\owym
ruchem przez wyściełany aksamitem pierścień, owinęła wokół zabezpieczonej rzemieniami rękojeści i
wzniosła wysoko w powietrze połyskujące ostrze. Pomruk zgrozy rozległ się wśród walczących. Olbrzymie
zwierzę z rykiem ruszyło przed siebie poza osłonę własnych oddziałów.
Buntownicy próbowali zbiec przed niechybną rzezią, ale okazało się, \e własne ich siły blokują drogę.
Nie było dokąd wycofać się. A prosto na nich parł słoń, wznosząc swój orę\.
W ciągu kilkudziesięciu sekund pierwszy szereg został przełamany ciosami wielkiego bojowego topora.
Długie, podwójne ostrze o szerokości równej rozpiętości ramion wojownika ćwiartowało ciała ofiar i rozcinało
Strona 23
Carpenter L. - Conan Bohater
drzewca włóczni tak gładko, jak kosa ścina kłosy zbo\a. Ludzie krzyczeli, tryskały fontanny krwi. Zanim reszta
oddziału Hwongów mogła zareagować, słoń dopadł ich, tratując na równi \ywych i martwych, tnąc i siekąc
zakrwawionym, ogromnym ostrzem.
Z rozkołysanego stanowiska na grzbiecie olbrzyma Turańczycy dzgali wrogów nieporęcznymi
włóczniami, przeszywając ofiarę po ofierze, niczym Ogarnięci szałem rybacy polujący ościeniami na łososie.
Podczas całej tej przera\ającej jatki niemal nikt nie atakował Conana i jego towarzyszy. Po chwili poprzez
zgiełk dały się słyszeć nowe krzyki przera\enia. To nadciągały pozostałe słonie.
- Musimy wyrwać się z tego tłoku! - Conan dysząc szarpał za włócznię, która zbyt głęboko utkwiła w
ludzkim mięsie. Wreszcie dał spokój i sięgnął po nową dzidę. - Jeśli pozwolimy słoniowi poprzedzać linię
piechoty, wróg nie zdoła się przegrupować i nasi ludzie będą mogli wyciąć Hwongów w pień.
W tym momencie słoń Cymmerianina pośliznął się i potknął o stertę zakrwawionych ciał. Zatoczywszy
się, pomiędzy uciekających ludzi, olbrzym uderzył głową w małe drzewko, które ugięło się pod siłą zderzenia.
Wyczerpane zwierzę puściło topór. Wielkie cielsko dr\ało, boki unosił mu cię\ki oddech. Pancerze
okrywające czoło i pierś ociekały krwią. Tymczasem gromada buntowników rozpierzchła się w bezładzie.
Niektórzy wycofywali się drogą, inni próbowali się zaszyć w d\ungli. Z tyłu napierała falanga Turańczyków ze
śpiewem na ustach.
- Nie mo\emy posuwać się tą drogą, póki okoliczne chaszcze nie zostaną oczyszczone z Hwongów -
Conan wydawał dyspozycje piechocie. - Kiedy to dzielne zwierzę odpocznie, rozpędzimy resztę oddziałów
rebelianckich. Ale strze\cie się kontrataków wroga. Zanim nadejdą posiłki, czeka nas jeszcze długa walka.
Kilka godzin pózniej Conan był świadkiem śmierci Muimura. Oszczep przebił mu bok, prześliznął się
pomiędzy napierśnikiem a pancerzem chroniącym plecy. Kalak zginął ju\ wcześniej, trafiony w oko zatrutą
krótką strzałą. Strąciwszy na ziemię ciała poległych, Conan samotnie, jedynie z Thanem skulonym na karku
słonia, kontynuował wielokierunkowy atak. Ostatnie, a więc bezcenne, strzały wymierzał w ciemne kształty
przemykające pośród drzew. Nie wiedział, ilu ludzi zabił tego dnia, korzystając jedynie z siły własnych rąk. Nie
próbował nawet oszacować ogromu zniszczeń dokonanych przez słonia. Zdyscyplinowany oddział
Turańczyków kurczył się gwałtownie. W końcu jeden ze słoni padł od oszczepów. W pobli\u nie było widać
\adnego miejsca, gdzie mo\na by się rozło\yć obozem i obwarować. Zdaje się, myślał znu\ony
Cymmerianin, i\ nadszedł czas, by sformować otaczający słonie czworobok i czekać na zapadnięcie nocy.
Kolejny ju\ raz tego dnia jego znu\ony wierzchowiec przystanął, by się napić z płytkiego strumienia.
Pochłonąwszy chyba z beczkę wody, wzniósł wygiętą trąbę i wypuścił w górę potę\ny prysznic, mocząc siebie
i Conana. Poprzez oślepiające strugi Cymmerianin dojrzał, jak Than, ugodzony ciosem włóczni, zsuwa się z
karku słonia. Chwycił więc z krzykiem miecz i poderwał się z siedziska. W tym momencie ostrze oszczepu
przeszyło mu udo. Skrobiąc boleśnie po kości metal przebił się na wskroś przez ciało.
Upadając, Conan zdą\ył jeszcze roztrzaskać jataganem twarz oszczepnika. Chwilę potem uderzył
twardo o ziemię. Krzyknął przerazliwie, gdy drzewce oszczepu przesunęło się i mocniej wbiło w nogę. Mimo
bólu, który nieomal odbierał mu przytomność, niejasno zdał sobie sprawę, \e słoń wypluł resztę wody i
szar\uje na atakującego go z dzikim wrzaskiem Hwonga. Zwierzę uniosło wojownika w górę i pozwoliło mu
miotać się w ciasnym zacisku trąby, Conan nie myślał dłu\ej o Thanie. W ogóle nie zwracał ju\ na nic uwagi,
bo mocny spazm bólu wgryzał mu w ciało wilcze kły.
Ból przeszywał wszystkie jego członki, paląc jak gorący kwas wlany w \yły. Z gardła Conana wyrywały
się bolesne jęki. Starał się odzyskać panowanie nad sobą i zmniejszyć dręczący nacisk drzewca na rozdarte
mięśnie.
Walcząc z własną niemocą, Cymmerianin zdołał przyjąć pozycję siedzącą i wbić oszczep w ciało
konającego napastnika. Tuzin ciosów jatagana, z których ka\dy odzywał się boleśnie w poranionej nodze,
wystarczył do przecięcia twardego drzewca. Conan upadł na plecy. Z nogi wcią\ wystawał mu długi na łokieć
oskołek oszczepu, owinięty sznurkiem i zakończony spi\owym grotem. Próba wyciągnięcia go z rany mogła
spowodować obfity krwotok. Pogrzebawszy chwilę przy pasie Conan zdołał rozsupłać rzemienie, na których
zawieszał miecz. Owinął je wokół zakrwawionego uda, przesunął koniec rzemienia przez sprzączkę i
zacisnął. Potem powoli dociągał węzły, a\ poczuł z bólu zawroty głowy. Sięgnąwszy oburącz do zgiętej nogi,
chwycił owinięte sznurkiem drzewce tu\ nad grotem. Pociągnął silnie. Ochrypły jęk wydobył się spomiędzy
zaciśniętych zębów wojownika. Obłamany kikut oszczepu stopniowo się przesuwał. Ostatnie zgrubienie na
bambusowym drzewcu pojawiło się pomiędzy rozszerzonymi, zakrwawionymi brzegami rany. Potem czarny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]