[ Pobierz całość w formacie PDF ]
suszarki i przyczepić do urządzenia długi kijek &
& Kąpiąca się w łazience żona miała wrażenie, że z głębi mieszkania dobiega jakiś
dziwny hurgot. Skróciła kąpiel, wyszła i ujrzała pół mieszkania obsypane srebrnym
proszkiem, który jej mąż bezskutecznie usiłował pozmiatać&
& Satyryk zużytkował do celów wojennych wielką gruszkę do lewatywy. Po długich
wysiłkach i licznych próbach, przeprowadzanych w łazience, osiągnął wreszcie właściwą
ilość wody wewnątrz i właściwe nachylenie przyrządu, które razem dawały nie jednolity
strumień, tylko mglisty rozprysk. Wówczas napełnił gruszkę atramentem.
Resztę wieczoru poświęcił na zmywanie z wanny, sedesu, podłogi i ścian miliona czarnych
kropek& Widać, że pisałam to dawno, bo w czasach obecnych użycie atramentu nie
przyszłoby mi do głowy. Atramentu na oczy nie widziałam od wieków i w ogóle nie wiem,
czy można go gdzieś dostać.
No dobrze, przestanę już cytować ten utwór, zespół kosmonautów zrealizował plany i
wylądował na garwolińskim rynku, a zakończenia nie zdradzę na wszelki wypadek. Kto wie,
może jednak napiszę to porządnie i przekształcę w książkę& ?
Najchętniej zrobiłabym z tego film, ale z opisanych już przykładów wyraznie wynika, że
byłoby to przedsięwzięcie ryzykowne. Wątpię, czy mój niefart już się przełamał, i nie mam
pojęcia, skąd wziąć reżysera, który by popatrzył na dzieło moimi oczami. Przepełniają mnie
obawy, że albo zrobiłby z tego romans fotoreportera z sekretarką i cztery piąte filmu
prezentowałoby ekscesy erotyczne, albo przeistoczyłby całość w kompletnie niezrozumiałą
konferencję naukową. Albo spaskudziłby generalnie w sposób dla mnie nie do przewidzenia.
Optymizm w tej dziedzinie naprawdę już ledwo we mnie zipie.
Co gorsza, od pewnego już czasu opętał mnie niepokój na tle dodatkowym. Pomysł tego
kosmicznego lądowania jest, co tu ukrywać, zupełnie obłąkańczy, a jego realizacja jeszcze
głupsza. A gdzie te wzniosłe wartości, ukryte w wielkich dziełach? Każdy autor pcha się do
nich, marząc o utworze wiekopomnym i tego Nobla wypatrując na horyzoncie, niezdolna w
głębi duszy do takich zamierzeń, czuję się wręcz nieswojo. Powinnam może dać sobie spokój
z rozweselaniem społeczeństwa i przystąpić do uszlachetniania, które, nie wiadomo dlaczego,
u nas jest równoznaczne ze śmiertelną powagą i strumieniami łez na ponurych obliczach.
Powaga jest tarczą głupców, a strumieni łez osobiście nie lubię.
Zapewniam uroczyście, iż utwór pełen nieszczęść, kataklizmów i rozpaczy potrafię napisać
bez trudu, już próbowałam i sama się nad nim popłakałam bez opamiętania. Przygnębił mnie
135
bezdennie. Musiałyby się we mnie rozszaleć skłonności sadystyczne, żebym czymś takim
obdarowała bliznich, mowy nie ma i w ogóle wykluczone, a reszta świata niech sobie myśli,
co chce.
Wielką pociechą jest dla mnie w tej kwestii scena sprzed lat. Już na samym początku mojej
kariery pisarskiej te przecudowne panie w Czytelniku powiedziały do mnie wyraznie:
Tylko niech pani, na litość boską, nie zrezygnuje z tego stylu i nie zacznie przypadkiem
pisać na poważnie!
Rada ucieszyła mnie niezmiernie i zastosowałam się do niej z wielką łatwością, bo już
chyba wszyscy widzą, że gniot psychiczny to nie jest ulubiony stan mojej duszy. No dobrze,
powiem to, bo niektórym osobom mogło umknąć. Jakieś cechy płci posiadam i wszystko, co
robię, nie jest wynikiem działalności tych małych szarych kawałków na górze, a wyłącznie
rezultatem nakazów duszy, która ma swoje wymagania i pcha się w ich kierunku z wściekłą
siłą. Z kim jak z kim, ale z duszą się sprzeczać nie będę! Zatem o lądowaniu w Garwolinie
chyba jednak napiszę i znów będzie to utwór historyczny, tak jak Dzikie białko.
No i o mało nie zapomniałam napisać o nomadzie. Nic z tym nomadą nie było
szczególnego, ale skoro obiecałam wyjaśnić w aneksie, wszyscy wyobrażaliby sobie Bóg wie
co.
Jechaliśmy we trójkę, Robert, Marek i ja, w celach turystyczno krajoznawczych i
natknęliśmy się na wielkie stado wielbłądów. Widok wydał nam się niezmiernie egzotyczny,
Robert zatrzymał samochód, wysiedliśmy, a działo się to, oczywiście, w Algierii.
Najpierw zainteresowało nas, co też one jedzą, bo błonie składało się głównie z zaschniętej
gliny. Potem jeden wielbłąd ruszył ku szosie i Robert za nic w świecie nie chciał odjechać,
istniała bowiem szansa, że nie podobamy mu się i zamierza na nas na pluć, moje dziecko
zaś koniecznie chciało zobaczyć, jak to zwierzę pluje. Nawet nie zauważyliśmy, że razem z
wielbłądem zbliża się nomada.
Z plucia nic nie wyszło, wielbłąd miał co innego na głowie, szukał pożywienia, nomada
natomiast podszedł do nas i rozpoczął pogawędkę. Robert już umiał trochę po arabsku, ale za
cholerę go nie mógł zrozumieć, sam też wypowiadał jakieś słowa i wyglądało na to, że
owszem, nomada pojmuje.
On czegoś chce rzekł mój syn. Ale zabijcie mnie, nie wiem czego.
Spróbowaliśmy poczęstować go papierosami. Nie chciał. Daliśmy mu pięć dinarów.
Odmówił przyjęcia z uśmiechem. Uparcie pokazywał rękami dziwną kupę szmat, leżącą na
środku pola, i wreszcie udało nam się odgadnąć. Zapraszał nas do siebie w gości!
136
Marek, nie zmieniając przyjemnego wyrazu twarzy, ostrzegł przed tą wizytą. Kupa szmat
była jurtą nomady, w jurcie zaś musiały koniecznie szaleć pchły, pasożyty, ameby i obca flora
bakteryjna. Nie daj Boże, jeszcze by usiłował dać nam coś do zjedzenia.
Wyjaśniając mu obrazowo, że się strasznie śpieszymy, nie przyjęliśmy zaproszenia i
pożegnaliśmy go bardzo przyjacielsko, co widać na zdjęciu w czwartym tomie.
Przy okazji przypomniało mi się osobliwe zjawisko w naszym ogrodzie zoologicznym.
Iwona przyjechała do Warszawy z Karoliną, poszłyśmy do zoo, żeby zabawić dziecko, był
jeszcze ktoś z rodziny. Za siatką leżał wielbłąd, tak blisko, że przez oczka można było go
dotknąć. Spoczywał nieruchomo i patrzył w dal. Na nikogo nie zwracał uwagi, tylko zaczynał
warczeć, kiedy podchodziła do niego Iwona. Jak Boga kocham, wydawał z siebie głuchy
równy warkot pochodzący jakby z brzucha, podobny nieco do psiego, ale musiałby to być
bardzo duży i leniwy pies. Nie wierzyłyśmy własnym uszom, uczyniłyśmy mnóstwo prób,
wciąż było to samo. Wpatrzony w przestrzeń wielbłąd nie reagował na nic, warczał wyłącznie
na Iwonę, konsekwentnie i wytrwale. Uznałyśmy w końcu, że chyba mu śmierdziała Algierią,
ale tak naprawdę, do dziś nie wiemy, co to mogło oznaczać.
Oczywiście muszę tu naprawić jeszcze jeden błąd, który, można powiedzieć, rzuca się w
oczy. W drugim tomie napisałam, że moja przyjaciółka, Janka, szła do ślubu rozwścieczona,
ponieważ zamiast kremowych róż dostała różowe. Jedyne, co się zgadza, to kolor, ale na
zdjęciu widać, że nie były to żadne róże, tylko gozdziki. Na tym polegał cały dowcip, do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]