[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ona.
- Masz rację - powiedział niegłośno, lecz wyraznie. - To nie ma sensu. Nie wiem,
czego ty chcesz, ale niech będzie po twojemu!
Odwrócił się i odszedł, prędki stukot obcasów szybko cichł w oddali. Kobieta stała
niezdecydowanie, patrząc za nim. Wysoka, wyprostowana postać rozmyła się we mgle.
Ruszyła w przeciwnym kierunku, najpierw z ociąganiem, oglądając się raz po raz.
Mgła zgęstniała, przygasiła latarnie niemal do poziomu tła, odebrała budynkom, słupom,
ludziom, koniom i pojazdom wyrazny kształt i położenie. Zanim którekolwiek z małżonków
dotarło do skrzyżowania, już stracili się z oczu. Na Market Street liczne światła samochodów
i furgonów tworzyły chaos krzyżujących się gęsto w półprzejrzystym powietrzu jaśniejszych i
ciemniejszych smug. Pośród tego osobliwego baletu widm rozbrzmiewały dziecięce głosy
podobne do krzyku mew. Wojna, wołały. Wojna!
Virginia, 1971.
Grudy i wzgórki, grzebienie, najrozmaitsze pieniste kształty wieńczą listopadowe fale.
Gnane wiatrem, zapędzają się daleko w głąb mokrej plaży. Zwietliście biała na wodzie, piana,
gdy spocznie na piasku, staje się brudnożółta. Burzowy rozkołys morza targa rozłożyste
korony wodorostów w podwodnym lesie, odrywa od nich drobne gałązki i pędy, mieli na
papkę, wraz z wiatrem ubija na sztywną pianę, którą pózniej grzywacze strząsają na brzeg.
Nie jest ona więc biała niczym sól, lecz utlenia się do rdzawej lub żółtawej barwy w miarę,
jak butwieją żywe szczątki roślin. Zmierć nadaje jej kolor. Czysta spieniona woda nie
przetrwałaby dłużej niż ulotne bąbelki rączego potoku. To jednak jest woda morska, warzona,
doprawiana, przesycona życiem, tegoż życia konaniem i rozkładem; skażona, na wskroś
nieczysta. To woda płodowa, amniotyczna zupa, krew i napój pozbawionego macierzyńskich
uczuć oceanu, który lodowatymi rękami topi ludzi i rozbija statki, tocząc z ust pianę jak
furiat. Musuje na języku niczym podły szampan, pozostawiając mdły ziemisty posmak i parę
ziarenek piasku między zębami.
Krzyżujące się fale piętrzą pianę w zwały podobne do burzowych chmur, a potem
cofając się, rozwłóczą je wzdłuż plaży - ten kłąb tu, tamten tam. Każda pianowa poducha drży
na wietrze, trzęsie się, dygocze jak tłuste białe ciało, na pozór kobiece, choć przecie wyzute z
żeńskiego pierwiastka. Wątłe, zwisłe, niedorzeczne ochłapy porowatego łoju - wszystko to,
czym mężczyzni u kobiet gardzą, wyszydzają słowem i pędzlem - podrygują w strzępach na
plaży, zdane na łaskę muskularnych fal i bezlitosnego wiatru. Strzępy drą się na strzępki,
niektóre umykają po mokrym śliskim podłożu karykaturalnym cwałem, a natrafiwszy na
suchy piasek, więzną w nim i tam się dalej trzęsą. Jeśli zdołają się uwolnić, zaczynają się
toczyć coraz dalej i dalej, pod górę na wydmy, w drodze zaokrąglając się i kurcząc, aż znów
utkną drżące i znikną do reszty.
Całe armady takich pianowych grud ślizgają się bezgłośnie i gorliwie pod naporem
wichru. Co jakiś czas odpoczywają, dygocząc, coraz to mniejsze. Zciany zlepionych
pęcherzyków pękają, bańki się łączą, cała delikatna plechokształtna struktura wciąż zapada
się w sobie i rozfragmentowuje, a jednak każda pecyna, każdy płatek piany jest zamkniętą
całością, efemerycznym bytem postrzeganym jako taki, gdy jego istnienie przecina się z
moim. Aączące się bańki - moje oczy, morze, wiatr. My także miotamy się po plaży, złożeni
jedynie z powietrza i powłoki, mokrej i białawej w zapadającym zmierzchu. Nie da się nas
zatrzymać ani złapać, a gdy ktoś nas dotknie, giniemy!
Jane, 1929.
Szukam. Muszę jej szukać, muszę ją znalezć. Nie czuwałam nad nią tak, jak
powinnam, a teraz jest zgubiona.
Straciłam zegarek, skradziono mi go. Muszę teraz jezdzić po małych miasteczkach
schowanych głęboko w fałdach nagich ciemnych gór, pytając o sklep jubilerski. Jubiler
przyjmuje skradzione przedmioty i będzie wiedział, gdzie go szukać. Jadę fordem drogą
wspinającą się kanionami niewidzialnych rzek. Nad nimi rozpościera się pustynny płaskowyż,
na którym mieszkała moja matka, gdy się urodziłam. Wjeżdżam w głębokie rozpadliny
wysokich nagich gór, ale żadne z miast nie jest tym, w którym mieszka jubiler. Mężczyzni
stoją na ulicy, rozmawiają o pieniądzach. Rzucają mi ukradkowe ponure spojrzenia, a potem
kierują wzrok w inną stronę. Mówią coś do siebie cicho, ze śmiechem. Wiedzą, gdzie jest to,
czego szukam. Mała dziewczynka w czarnej szydełkowej chuście biegnie nieutwardzoną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]