[ Pobierz całość w formacie PDF ]

naprzód, patrząc w ciemność.
- Co mam robić, Tenar?
- Musimy pilnować domu - odparła Tenar.
- Och! - szepnęła Seserakh, padając na kolana. Ujrzała Lebannena
leżącego twarzą do ziemi, w trawie. - Nie jest martwy, chyba nie. Och, mój drogi
panie i królu, nie odchodz, nie umieraj!
- Jest z nimi. Zostań tutaj. Daj mu ciepło. Pilnuj domu, Seserakh - poleciła
Tenar. Sama podeszła do Olchy. Niewidzącymi oczami spoglądał w gwiazdy.
Usiadła obok, ujmując jego dłoń. Czekała.
* * *
Olcha ledwo mógł ruszyć wielki kamień, na którym spoczęły jego ręce,
lecz nagle obok znalazł się Mistrz Przywołań. Pochylił się, napierając na głaz
ramieniem.
- Teraz! - rzekł.
Pchnęli jednocześnie. Głaz stracił równowagę i z tym samym ciężkim
ostatecznym łoskotem runął na drugą stronę muru.
Teraz do Olchy i Tehanu dołączyli inni, szarpiąc kamienie, rzucając je w
pył obok muru. Przez moment Olcha ujrzał, jak jego ręce rzucają cień w
czerwonym blasku. Orm Irian, wyglądająca tak samo jak wtedy, gdy zobaczył ją
po raz pierwszy, w olbrzymiej smoczej postaci, wypuściła z nozdrzy ognisty dech,
walcząc z głazem z najniższej warstwy kamieni, głęboko wkopanym w ziemię. Jej
szpony krzesały iskry, porośnięty grzebieniem kolców grzbiet wygiął się w łuk i
kamień poruszył się z hukiem, czyniąc wyrwę w murze.
Pośród cieni po drugiej stronie rozległ się cichy chóralny krzyk niczym
szum fal rozbijających się na kamienistym brzegu. Ciemność wezbrała, napierając
na mur, lecz Olcha uniósł wzrok i przekonał się, że niebo nie jest już ciemne. W
miejscu, w którym gwiazdy trwały nieruchomo, teraz poruszały się światła,
iskierki ognia na mrocznym zachodzie.
- Kalessin!
To był głos Tehanu. Olcha spojrzał na nią. Patrzyła w górę, na zachód.
Wyciągnęła ręce. Po jej dłoniach, ramionach przebiegł ogień, ogarniając
włosy, twarz i ciało, i rozkwitając w wielkie skrzydła nad jej głową. Uniósł ją w
powietrze, ognistą istotę, płonącą, piękną.
Wykrzyknęła czysto, głośno, bez słów. Wzleciała w górę - szybko,
wysoko, w niebo, które jaśniało coraz bardziej. Biały wiatr gasił kolejno
pozbawione znaczenia gwiazdy.
Pośród zastępów zmarłych nieliczni ludzie podobnie jak ona wzlatywali w
górę, przemieniając się w smoki i szybując z wiatrem.
Większość szła naprzód, pieszo. Nie napierali już, nie krzyczeli, lecz
podążali ze spokojną pewnością w stronę wyrw w murze. Ogromne rzesze
mężczyzn i kobiet, którzy nie zatrzymywali się przy zniszczonym murze, lecz
przekraczali go i znikali - oddech, obłoczek pyłu lśniący przez sekundę w stale
jaśniejącym świetle.
Olcha patrzył na nich. W rękach wciąż trzymał zapomniany kamienny
klin, który wyrwał z muru, by obluzować większy głaz. Patrzył, jak zmarli
odchodzą wolni. W końcu ujrzał ją pośród nich. Cisnął kamień na bok i wystąpił
naprzód.
- Lilio - rzekł.
Spojrzała na niego, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. Ujął jej dłoń i
razem odeszli w słońce.
* * *
Przy zburzonym murze Lebannen patrzył, jak na wschodzie jaśnieje
brzask. Teraz był tu już wschód, w miejscu niegdyś pozbawionym kierunków i
celów. Istniał wschód i zachód, światło, ruch. Ziemia poruszała się, kołysała,
drżała niczym olbrzymie zwierzę; kamienny mur po obu stronach wyrwy
zakołysał się i runął. Z odległych czarnych wierzchołków gór zwanych Bólem
trysnął ogień, ogień, który płonie w sercu świata i którym karmią się smoki.
Lebannen spojrzał w niebo nad górami i jak kiedyś, z Gedem nad
Zachodnim Morzem, ujrzał smoki lecące na wietrze poranka.
Trzy skierowały się w stronę miejsca, w którym stał pośród innych,
poniżej szczytu wzgórza, nad zburzonym murem. Dwa z nich znał, Orm Irian i
Kalessina. Trzeci miał jasną złotą łuskę i złote skrzydła. Ten właśnie wzlatywał
najwyżej i nie opadł w dół. Orm Irian tańczyła w powietrzu wokół siostry. Leciały
razem, jedna ścigała drugą, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu najwyższe promienie
wschodzącego słońca padły na Tehanu, która zapłonęła niczym jej imię, wielka
jasna gwiazda.
Kalessin zatoczył krąg, zniżył lot i wylądował ciężko pośród ruin muru.
- Agni Lebannen - rzekł smok do króla.
- Najstarszy - pozdrowił smoka król.
- Aissadan verw nadannan - zabrzmiał głośny syczący głos, dzwięczący
niczym morze cymbałów.
Obok Lebannena stał Mistrz Przywołań, Brand. Powtórzył słowa w Mowie
Tworzenia, a potem przełożył na hardycki.
- Co było podzielone, jest podzielone.
Mistrz Wzorów stanął w pobliżu, jego włosy jaśniały w promieniach
wschodzącego słońca.
- To, co zbudowane, zostało zburzone - rzekł. - Co było zniszczone, stało
się całością.
Spojrzał tęsknie w niebo na dwa smoki, złocistego i czerwono-brązowego.
One jednak niemal zniknęły im już z oczu, tańcząc, zataczając kręgi nad rozległą,
opadającą w dół krainą, gdzie w blasku słońca puste miasta cieni rozpływały się w
nicość.
- Najstarszy - rzekł Azver i długa głowa zwróciła się powoli w jego stronę.
- Czy ona wróci tu jeszcze kiedyś? Do lasu? - spytał w mowie smoków.
Podłużne bezdenne żółte oko Kalessina spojrzało na niego. Olbrzymia
zamknięta paszcza zdawała się wykrzywiać w uśmiechu jak u jaszczurki. Smok
milczał.
A potem, z głośnym zgrzytem przesuwając swe cielsko wzdłuż muru, tak
że kamienie rozsypały się w pył pod żelaznym brzuchem, Kalessin odpełznął od
nich i z łoskotem wzniesionych skrzydeł odepchnął się od ziemi, by wzlecieć
nisko w stronę gór, których szczyty jaśniały od dymu i białej pary, ognia i słońca.
- Chodzcie, przyjaciele - powiedział Seppel cicho. - Dla nas nie nadeszła
jeszcze pora wolności.
* * *
Słońce świeciło już na niebie nad koronami najwyższych drzew, lecz na
łące wciąż panował chłód szarego poranka. Tenar trzymała dłoń Olchy. Pochylała
nisko twarz. Patrzyła, jak zimna rosa przygina do ziemi zdzbło trawy, jak
maleńkie delikatne krople kołyszą się lekko. W każdej z nich odbijał się cały
świat.
Ktoś wymówił jej imię. Nie zareagowała.
- Odszedł - powiedziała.
Mistrz Wzorów ukląkł obok niej, łagodnie dotknął twarzy Olchy. Jakiś
czas klęczał w milczeniu. W końcu zwrócił się do Tenar w jej własnym języku.
- Pani, widziałem Tehanu. Odleciała złota na inny wiatr.
Tenar spojrzała na niego. Twarz miał bladą i znużoną, lecz w jego oczach
dostrzegła zwycięską iskrę.
Zebrała siły i przemówiła ochryple, niemal niedosłyszalnie:
- Szczęśliwa?
Przytaknął.
Tenar pogładziła rękę Olchy, rękę mistrza napraw, zgrabną, zręczną. Do
jej oczu napłynęły łzy.
- Pozwól mi pobyć z nim chwilę - powiedziała. Ukryła twarz w dłoniach i
zapłakała cicho, boleśnie, z goryczą.
* * *
Azver podszedł do niewielkiej grupki skupionej obok drzwi domu. Onyks
i Hazard stali obok Mistrza Przywołań. Przykucnięta nad Lebannenem
księżniczka osłaniała go ochronnym gestem i patrzyła wyzywająco na magów, nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • stargazer.xlx.pl