[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pchają po prostu nie śmiem utwierdzić osieroconego, zrozpaczonego czytelnika w ogólnie
rozpowszechnionym złudzeniu, że połączenie z ukochanymi zmarłymi jest celem chrześcijańskiego życia.
Jakże twardo i nieprawdopodobnie może brzmieć to zaprzeczenie w uszach ludzi o złamanych sercach, ale
przeczyć trzeba.
Stworzyłeś nas dla siebie mówi święty Augustyn i niespokojne jest serce nasze, dopóki nie spocznie
w Tobie. Aatwo w te słowa uwierzyć przez krótką chwilę przed ołtarzem lub może w kwietniowy dzień, w
lesie, na wpół się modląc, a na wpół rozmyślając; przy łożu śmierci brzmią one jak drwiny. Ale sami
staniemy się przedmiotem gorszych drwin, jeśli porzuciwszy tę drogę będziemy się pocieszali nadzieją
może nawet za pomocą seansów i nekromancji że pewnego dnia, i tym razem na zawsze, spotka nas radość
obcowania z ukochanymi przez nas tu na ziemi istotami, i więcej nic. Jakoś trudno sobie wyobrazić, żeby to
niekończące się przedłużenie ziemskiego szczęścia mogło nas całkowicie zadowolić.
O ile jednak wolno mi zawierzyć własnemu doświadczeniu, coś nas gwałtownie ostrzega, że w tym
rozumowaniu są jakieś błędy. Z chwilą gdy usiłujemy, w tym właśnie celu, oprzeć się na naszej wierze,
wiara owa słabnie. Chwile w moim życiu, w których wiara była naprawdę silna, to chwile, gdy Sam Bóg we
własnej Osobie był ośrodkiem moich myśli. Wierząc w Niego, mogłem wierzyć uważając to za naturalne
następstwo w niebo. Ale wierzyć najpierw w połączenie z ukochaną osobą, a potem ze względu na owo
połączenie wierzyć w niebo, a koniec końców ze względu na niebo wierzyć w Boga nie, ten odwrotny
proces myślowy nie zdaje egzaminu. Można, oczywiście, snuć różne marzenia. Ale osoba obdarzona
samokrytycyzmem będzie sobie z biegiem czasu zdawała sprawę coraz wyrazniej, że działa tu wyłącznie jej
wyobraznia, będzie wiedziała, że snuje nić fantazji. Ludzie bardziej prostoduszni przekonają się, że widma,
którymi usiłują się karmić, nie przynoszą im ani pociechy, ani duchowej strawy, że można im nadać pewne
pozory rzeczywistości dzięki żałosnym wysiłkom autosugestii lub za pomocą wstrętnych obrazów, hymnów
albo (co gorsza) czarownic.
Przekonujemy się, w oparciu o nasze doświadczenie, że na nic się nie zda zwracać do nieba po ziemskie
pociechy. Niebo może tylko udzielić niebiańskich pociech, żadnych innych. A ziemia nie może nawet
udzielić ziemskich pociech. Nie ma ziemskich pociech działających na dłuższą metę.
Bo nie może odpowiadać prawdzie marzenie, że osiągnęliśmy w niebie czysto ludzkiej miłości nasz cel,
to, do czego zostaliśmy stworzeni, chyba że cała nasza wiara jest błędna. Zostaliśmy stworzeni dla Boga.
Osoby, któreśmy tu na ziemi kochali, wzbudziły naszą miłość tylko dlatego, że były pod pewnym względem
podobne do Niego, tylko dlatego, że się w nich objawiało Jego piękno, troskliwość, rozum czy dobroć. Nie o
to chodzi, żeśmy je za bardzo kochali, ale żeśmy nie całkiem rozumieli, co kochamy. Nie o to chodzi, że
każą nam się odwrócić od tych, z którymi jesteśmy tak bardzo zżyci, w stronę Obcego. Kiedy zobaczymy
oblicze Boga, przekonamy się, że znaliśmy je zawsze. On brał udział we wszystkich ziemskich przeżyciach
naszych bezgrzesznych miłości. On je stwarzał, podsycał, dzień po dniu nimi kierował. Wszystko, co w nich
było prawdziwą miłością, należało, nawet tu na ziemi, bardziej do Niego niż do nas, a do nas dlatego, że
było Jego. W niebie nie będzie ani obawy, ani obowiązku odwrócenia się od tych, których kochaliśmy na
ziemi. Po pierwsze dlatego, iż się okaże, żeśmy się już odwrócili: od portretu do Oryginału, od strumieni do
yródła, od istot wzbudzających miłość do Samej Miłości. A po wtóre dlatego, że znajdziemy ich wszystkich
w Nim. Kochając Go bardziej od nich, będziemy ich kochali bardziej, niż robimy to teraz.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]