[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Otwierały one skrzynie i wydobywały z nich najnowsze i z najlepszym smakiem, na domowych
krosnach z lnu i wełny wytkane spódnice. Szyły też nowe kaftany i bardzo biedną była już ta, która, jak
żona Aadysia z chatki pod dębem stojącej, nie miała wtedy na palcu mosiężnego naparstka, a w ręku
kilku łokci liliowego, błękitnego lub różowego perkalu. Bardzo też biednym był ten, który, jak ów Aadyś
z chłopska mówiący a bujną, złocistą czuprynę w górę zaczesujący nad szerokim czołem, nie mógł na
tę porę przywdziać nowego obuwia, cholewami sięgającego, i czarnych spodni, których szelki ciemnymi
liniami przerzynały na krzyż olśniewającą białość koszuli. Ale młody Michał, pierwszy elegant okolicy,
który nosił spiczasto przystrzyżoną brodę i w górę zakręcone wąsy od stóp do głowy ubrał się w dymkę
koloru kanarkowego i w zgrabne czapce, w nowych butach, z fantazją stał na pustym wozie galopem
prawie przez parę koni ciągniętym od jednego z domostw ku polu, Zwolnił nieco bieg koni krzyżując z
innym wozem spiętrzonym górą snopów, na szczycie której siedział Jan Bohatyrowicz, w podobnież
nowej czapce, z szelkami skrzyżowanymi na śnieżnej koszuli, z lejcami w rękach.
- Matka pomagać przyszła? - gromko zapytał kanarkowy lew okolicy.
- A jakże - odkrzyknął wiozący snopy.
- Szczęśliwemu i aniołowie ku pomocy stają! Do mnie nikt nie przyszedł! Niechby choć panna Antonina
troszkę pomogła?
- A to dla jakiej przyczyny? - z trochą obrazy w głosie wykrzyknął Jan.
- Psie kawalerskie życie! Jak kobiet w domu nie ma, człowiek bez rąk prawie! Ale ja sobie trzy
najemnice wziął, żną, aż szumi, i basta!
- Hej! z drogi! - za wozem Jana rozległ się głos basowy i trochę gniewny. - Stanęli na drodze i językami
mielą! Z drogi, hrabiowie!
Był to nadjeżdżający syn Fabiana, tęgi, rudawy, jak zwykle chmurny Adam. Za nim nadjeżdżało jeszcze
kilka wozów, z których przy jednym ciągniętym przez mizernego konika ciężkim krokiem szedł bosy i
cały w płótno ubrany Aadyś; na drugim, pustym, z grubą kasztanowatą kosą na plecach, w różowym
kaftanie, z rozognioną twarzą, stała dziewczyna wysoka, prosta, silna.
- Dzień dobry pannie Domuntównie! - z galanterią czapki uchylając zawołał rozmijający się z nią Michał.
W odpowiedz dziewczyna brwi sobolowe ściągnęła i pogardliwym nieco śmiechem wybuchnęła:
- O Jezu! Wszak to pan Michał! A ja myślałam, że to wilga na wozie siedzi!
I ze zręcznością, której niejeden mężczyzna mógłby jej pozazdrościć, parą tęgich koni kierując, starała
się przegonić wóz Jana, który przecież raznym kłusem w bramę zagrody Anzelma wjechał i środkiem
ogrodu, drogą białą od dzięcieliny, ku domowi pod sapieżanką stojącemu dążył.
Kiedy na drodze rozlegał się turkot kół, gwar urywanych i głośnych rozmów, a czasem nawet
zapanowywał ścisk wymijających się albo usiłujących wzajem przegonić się wozów, nad polem
mrowiącym się gromadkami żniwiarzy, wraz z upałem i blaskiem słońca, stała wielka cisza. Gromadki
żniwiarzy, nieprawidłowo śród szerokiej przestrzeni rozrzucone, nierównej wielkości, zwolna, lecz
nieustannie posuwały się naprzód, w różnych kierunkach. Jedne z nich postępowały od okolicy ku
wzgórzom; inne - od wzgórz ku korczyńskiemu dworowi; inne jeszcze poruszały się naprzeciw
piaszczystej rozpadliny stanowiącej wejście do wielkiego parowu Jana i Cecylii. Czasem tylko wzbijał się
nad nimi krótki wybuch śmiechu lub powietrzem przeleciało głośno wykrzyknięte imię, stado wróbli
podjęło się z krzykiem, tu, tam, ówdzie szybko mignęły stalowe błyskawice sierpów. Zresztą,
opróżnione wozy, jedno i dwukonne, zbaczając z drogi i bez szelestu prawie tocząc się po ściernisku,
stawały w zagłębieniach otoczonych dokoła złotym lasem nie tkniętego jeszcze zboża; owady ćwierkały,
czasem przelękniony ptak trwożnie zaświegotał, a wszędzie, szeroko, jak okiem zajrzeć i uchem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]