[ Pobierz całość w formacie PDF ]

skąd pochodzące.
 Jedna pięciotysięczna funta endryny na trzy akrostopy wody zabija ryby 
oznajmił ponurym głosem Włodek, wchodząc do pokoju architektów.
 Nie denerwuj mnie  powiedziała z wściekłością Barbara.  Co to w ogó-
le za wiadomość, czy ktoś z nas hoduje ryby? Jakie ryby?!
 Co to są akrostopy?  zainteresował się Karolek.
 Nie wiem. Jakaś ilość chyba, nie?
 A co to jest endryna?  spytał ciekawie Lesio.
 Też nie wiem. Ale dosyć wyraznie widać, że coś szkodliwego.
 %7ładnej zdechłej ryby do ust nie wezmę!  oznajmił stanowczo Janusz. 
Będę jadł tylko żywe!
 Wiecie, mnie się wydaje, że chyba z tego nie wybrniemy  powiedział
Karolek niepewnie i ze smutkiem.  Czy ci fachowcy nie powinni tego jakoś
przystępnie opracować i podać do publicznej wiadomości? Ja się gubię.
 Namów ich!  warknęła Barbara.
 Fachowcy milczą jak zaklęci  powiedział równocześnie Włodek z wiel-
kim rozgoryczeniem.  Ile się człowiek naszarpie, żeby z nich coś wydusić, to
ludzkie pojęcie przechodzi. Zmowa jakaś, czy co. . . A jak już otworzą ten głupi
pysk i puszczą farbę, to się od tego niedobrze robi.
 I słowa mówią jakieś takie. . .  dodał Janusz z niesmakiem.  Na in-
wektywy się nadają. Jak powiem do kogoś, ty endryno hormonalna, to jak wam
się zdaje, co będzie?
89
 Nawet nie próbuj  ostrzegł go Lesio życzliwie.  Da ci w mordę od
razu.
 Ale. . . ! W mordę to ty powinieneś dostać! Znalazłem ci już tytuł i autora,
mówiłem, toksykologia żywności, a propos, to jest rzeczywiście specjalistyczna
rzecz, mało że dla lekarzy, to jeszcze dla biologów w laboratoriach, ale ganc po-
mada, znalazłem i co? Gdzie ta twoja cioteczna powinowata?
 Co znalazłeś, gdzie znalazłeś?! W Bibliotece Narodowej! Dużo mi z te-
go. . .
 Trzeba było od razu ukraść  mruknął z wyrzutem Karolek.
 Niech sam kradnie. I tak z siebie głupiego zrobiłem. . .
 W antykwariacie  podpowiedziała gniewnie Barbara.  Na bazarze. Zło-
żymy się w końcu, żeby to odkupić, ale rusz się wreszcie i zrób coś!
 Tak jest!  przyświadczył energicznie Janusz.  Od ciebie teraz zależy
zguba ludzkości. . . !
Obarczony straszliwą odpowiedzialnością, zgoniony, zziajany i zgnębiony Le-
sio wrócił do domu z kolejnej rundy po antykwariatach z poczuciem całkowitej
klęski. Upiornego dzieła nie było nigdzie. Wtykając klucz w zamek, usłyszał za
własnymi drzwiami jakieś głosy. Zatrzymał się, chwilę nadsłuchiwał, rozpoznał
głos swojej ciotecznej szwagierki i zawahał się. Najsłuszniej byłoby uciec, ale
czuł się śmiertelnie zmęczony, okropnie głodny, nogi bolały go od przemierzania
miasta na piechotę i w ogóle miał dosyć wszystkiego. Postanowił zatem wejść
i cichutko przemknąć się do drugiego pokoju w sposób niezauważalny.
Delikatnie przekręcił klucz, bezszelestnie otworzył i zamknął drzwi, odczekał
chwilę, po czym na palcach przebiegł do kuchni. Pośpiesznie zajrzał do garn-
ków, znalazł jeden, którego zawartość stanowił gulasz z makaronem, chwycił go,
chwycił widelec i również na palcach podążył do drugiego pokoju. Nie zamykając
drzwi, ponieważ lekko skrzypiały, ukrył się w kącie za nimi i przystąpił do łap-
czywego spożywania potrawy, wprawdzie zimnej, niemniej jednak jadalnej i dość
smakowicie przyprawionej. Zza otwartych drzwi dobiegały dzwięki wskazujące,
iż do jego żony przyszła z wizytą jej cioteczna siostra z dzieckiem. Dziecko ga-
worzyło, a panie rozmawiały na tematy krawieckie.
Z odgłosami rozmowy zmieszał się nagle gwałtowny szelest papieru.
 Co ona tam ma?  usłyszał Lesio niespokojne pytanie ciotecznej szwa-
gierki.  Jezus Mario, to Burda! Zabierz jej!
 Daj cioci, daj  nakłaniał głos żony.  Tego nie można czytać, daj!
 Ciii, ciii, ciii!  zawołało energicznie dziecko.
 Ona chce czytać  rzekła szwagierka.  Coś jej trzeba dać i będzie spo-
kój. Nie masz jakiej starej gazety?
 Możemy jej dać to, co już przedtem czytała. Wielkiej różnicy nie będzie.
 Co.,. A, tę moją książkę? Bardzo dobrze, daj jej. . .
90
Zimny gulasz z makaronem stanął nagle Lesiowi w gardle. Szczęki mu znie-
ruchomiały, a serce zabiło.
 Czekaj, zaraz znajdziemy coś do czytania  mówił czule głos żony. 
Nie, tego nie. To! Proszę bardzo, Pyziunia sobie poczyta. . .
W odpowiedzi rozległo się radosne gruchanie dziecka i jeszcze gwałtowniej-
szy szelest papieru. Lesio podniósł się z kąta za drzwiami i odstawił garnek. Na
palcach podszedł do drzwi sąsiedniego pokoju.
Jego żona i jej cioteczna siostra zajęte były wykrojami kiecek. Na podłodze,
obok stolika z telefonem, siedziało dziecko i z wielkim zapałem wykańczało wyję-
te spod książki telefonicznej dzieło o żywieniu. Dziecko promieniało szczęściem,
a dzieło o żywieniu w szybkim tempie przestawało istnieć do reszty.
Pełen zarazem niebotycznej ulgi, śmiertelnego oburzenia i żrącej goryczy Le-
sio tak długo stał oparty o futrynę, bolesnym wzrokiem wpatrzony w cioteczną
siostrzenicę, aż obie zajęte wykrojami damy zwróciły na niego uwagę.
 O, już jesteś?  zdziwiła się żona.  Nie słyszałam, jak przyszedłeś. . .
 Witaj Lesiuniu  powiedziała szwagierka.  Jak się masz?
Lesio bez słowa wpatrywał się w dziecko. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • stargazer.xlx.pl