[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lesie zawróciliśmy się na prawo, podczas gdy moi sprzymierzeńcy mieli nadjechać z lewej
strony. Od tej więc chwili mogłem uwa\ać spotkanie za wykluczone.
Las rozciągał się bardzo szeroko; wieczór nadszedł, a jeszcze nie dotarliśmy do jego kresu.
Oczywiście trzody zrabowane nie pozwalały na szybki pochód. Powolność, która winnym
wypadku zniecierpliwiłaby mnie, w obecnej chwili podwajała czas jaki mogłem wykorzystać
do ucieczki.
Czekałem na znak Mimbrenja. Niestety głos \aby łąkowej rozbrzmiał dopiero wtedy,
gdyśmy ju\ zjedli i gdy byłem znów owinięty w derkę. Dzisiaj więc nie mogłem uciec; jednak
świadomość, \e pomoc jest w pobli\u i \e sprzymierzeniec dokładnie trzyma się moich
wskazówek była dla mnie wielkim uspokojeniem. Mimbrenjo znajdował się, jak to
rozpoznałem po okrzyku, bardzo blisko obozu, na miejscu jednak bezpiecznym, gdy\ las dawał
mu pewną i niezawodną osłonę. Następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wodzowi
ckniła się zapewne tak powolna jazda; postanowił wyjechać naprzód, a na przybycie trzód
czekać przy wieczornym ognisku. Wziął ze sobą połowę wojowników i mnie ze stra\nikami.
Niebawem trzody zniknęły nam z oczu. Krok ten pokrzy\ował mi plany zupełnie. Mimbrenjo
mógł jedynie zwolna podą\ać za trzodami i zbli\yć się do obozu dopiero po ich przybyciu, a
wtedy znowu owinięty w straszliwą derkę i bezwładny jak niemowlę nie będę mógł nawet
myśleć o ucieczce. Jak przypuszczałem, tak się stało. Po kilku godzinach drogi skończył się las,
jechaliśmy jeszcze jakiś czas przez kraj miejscami pustynny, gdzieniegdzie znowu o
charakterze stepowym i wreszcie zatrzymaliśmy się, gdy nadeszła pora popołudniowego
posiłku. Ręce mi rozwiązano; mogłem spróbować ucieczki; jak daleko jednak mogłem uciec?
Albo mo\e wskoczyć na jednego z pasących się koni? Tak\e nie. Pasły się bez dozoru,
rozproszone na wszystkie strony. Najbli\szy był tak daleko, \e wprawdzie mógłbym dobiec do
niego zanim pochwyconoby mnie, ale miałbym wnet na karku wszystkich Indian uzbrojonych
od stóp do głów podczas gdy ja byłem zaopatrzony jedynie w nó\, ponadto nie mogłem
przypuszczać, \e dosiądę właśnie najszybszego konia. Nie; musiałem zrezygnować z próby,
która łatwo mogła mi zgotować śmierć.
Po południu jechaliśmy przez taką samą równinę, wieczorem rozbiliśmy obóz na szerokiej,
otwartej łące. Po kolacji owinięto mnie w derkę. Trzody nadeszły dopiero, gdy noc ju\ zapadła,
a wkrótce potem usłyszałem trzykrotne skrzekanie \aby łąkowej. Jak przewidziałem
Mimbrenjo przyszedł za pózno. O ucieczce nie było mowy. Czułem litość nad biedakiem, \e
wyrzekał się snu nadaremnie. Przyszedł dzień następny, a po nim czwarty. Gdy nadarzyła się
sposobność do ucieczki nie było mojego towarzysza, a gdy dawał mi znak, \e jest w pobli\u,
chwila przychylna była ju\ za mną. Jednak\e piąty dzień miał przynieść zmianę. Droga
prowadziła od samego poranka przez skaliste wzgórza, doliny wąskie i ciemne wąwozy. Tutaj
nie mogli się czerwoni rozdzielać, gdy\ często konieczna była podwójna liczba poganiaczy.
Obudziło się we mnie przeczucie, \e dzisiaj nastąpi rozstrzygnięcie. Przy spoczynku
południowym nie zawijano mnie nigdy w koc, a ukształtowanie okolicy pozwalało mojemu
towarzyszowi postępować tak blisko za nami jak tylko mogłem sobie \yczyć. Na krótko przed
południem przeszliśmy przez dziki, wijący się licznym zakrętami wąwóz; naraz oczom naszym
ukazała się du\a polana, pokryta wysoką trawą; sterczały na niej z rzadka rozsiane krzaki.
Bydła nie mo\na było powstrzymać; ruszyło pędem z wąwozu na łąkę wabiącą zielenią i
rozpierzchło się w przeciągu kilku minut po całym jej obszarze. Czerwonoskórzy poganiacze
zadali sobie wiele trudu zanim spędzili je znowu w gromadkę. Wódz natychmiast rozkazał,
a\eby mnie odwiązano od konia i poło\ono na ziemi. Stra\nicy usiedli przy mnie. Dookoła
rozbito obóz w odległości mniej więcej czterystu kroków od ujścia wąwozu.
Z rozkazów, wydawanych przez wodza, domyśliłem się, \e dzisiaj nie pojedziemy dalej.
Zrabowane trzody były tak wyczerpane marszem ostatnich czterech dni, \e musiano im dać
wypoczynek przynajmniej do jutrzejszego poranka, a\eby mogły wytrzymać trudy dalszej
drogi. Rozbito namioty; podczas gdy wojownicy byli tym zajęci, podszedł wódz do miejsca na
którym le\ałem i usiadł na ziemi w odległości kilku kroków ode mnie. Właśnie w tej chwili
zabrzmiał pierwszy krzyk \aby łąkowej, na który jednak \aden Yuma nie zwrócił uwagi.
Vete Ya zało\ył stopę jedną na drugą, skrzy\ował ręce na piersiach i zatopił we mnie
kłujący, przenikliwy wzrok. Domyśliłem się, \e rozpocznie teraz coś w rodzaju przesłuchania,
podczas gdy dotychczas nie zaszczycił mnie jeszcze rozmową. Stra\nicy z okiem ku ziemi nie
patrzyli ani na mnie ani na niego; było to pełne szacunku oczekiwanie chwili, w której ich wódz
zmierzy się przynajmniej w słowach z Old Shatterhan dem. Dumne milczenie mogłoby
tylko pogorszyć sytuację, a charakter mój prostolinijny nie pozwalał ustąpić temu człowiekowi
choćby tylko w słowach, postanowiłem więc potraktować go tak jak na to zasługiwał. Po chwili
rozpoczął od niezbyt wybrednego pytanie:
Jesteś bladą twarzą, czy tak?
Tak, odpowiedziałem, czy nie rozró\niasz barw, \e uwa\asz mnie za Indianina.
Omijając moje pytanie wódz ciągnął dalej:
I nazywasz się Old Shatterhand?
Nie ja się tak nazywam, lecz zarówno sławni biali, jak wojownicy i wodzowie czerwoni
nadali mi to imię.
Nadali je niesłusznie! Twoje imię jest kłamstwem. Twoja ręka jest związana, nie potrafi
zdruzgotać ani chrząszcza, ani robaka, a tym mniej człowieka. Popatrz jak szacuję twoje imię.
Powiedziawszy ostatnie słowa splunął na mnie. Ja zaś odpowiedziałem obojętnie:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]