[ Pobierz całość w formacie PDF ]
obracać, jak się zdawało Muhbarasowi, w trzech kierunkach jednocześnie. Uznałby to za
niemożliwe, gdyby nie fakt, że od kiedy przyszedł do Doliny Mgieł, dbał, by to słowo nie
padało z jego ust. Mogło sprawić tylko tyle, że ktoś będzie podatny na zaskoczenie, a przecież
Pani Mgieł i jej Panny miały dość niespodzianek dla żołnierza, który starał się postępować
rozumnie.
Kula unosiła się do góry, obracając się i sypiąc w dół kaskadami iskier. Wyglądało na to,
że zbliża się w kierunku pierścienia Panien. Lotem strzały pomknęła do przodu, dopóki nie
znalazła się nad miejscem, z którego skoczył Danar.
Muhrabas zatkał uszy rękami, zanim je ścisnął tak, by pozostawały zamknięte, zobaczył,
że Panny robią to samo. Zdawało się, że wszyscy słyszą wycie kogoś, kto jest obdzierany
żywcem ze skóry, wycie, które będzie trwać aż do końca czasu, a może i dłużej, dopóki sami
bogowie nie położą mu kresu&
Kapitan napiął mięśnie nóg i podobnie uczyniła większość Panien. Niektóre z nich jednak
chwiały się, a jedna przyklękła. Tylko Pani Mgieł stała tak, jakby nie zrobiło to na niej
żadnego wrażenia, z wciąż uniesionymi rękami. Jej pierś miarowo wznosiła się i opadała,
może nieco głębiej niż zwykle pod materią szaty, tak jakby czarodziejce było nieco ciężko
oddychać. Jej nieruchome oczy lśniły, a usta były bledsze niż zwykle.
Nagle chwyciła obiema rękami laskę, a ta wyszła ze skały tak łatwo, jak chwast z mokrej
ziemi. Podrzuciła ją jedną ręką, złapała drugą i zakręciła, jakby była gotowa ruszyć do tańca.
Taniec był ostatnią rzeczą, na jaką Muhbaras miałby teraz ochotę. Nie wierzył, żeby Pani
Mgieł była w stanie wyczarować coś jeszcze bardziej przerażającego, ale następny moment
dowiódł, jak bardzo się mylił.
Danar, a w każdym razie ludzka postać bardzo go przypominająca, unosił się powoli w
górę z dna doliny. Wyglądało to tak, jakby niewidzialna ręka złapała go, zanim znalazł szybką
śmierć, której szukał, i oddawała go na pastwę tortur Pani Mgieł. Z całą pewnością krzyki
pochodziły od tej ludzkiej postaci, zawieszonej w powietrzu przed wypełnionymi
przerażeniem oczami Muhbarasa.
ROZDZIAA IX
Conan stłumił w sobie nagły impuls, by pognać w górę zbocza, tak jakby ściągnął wodze
narowistego zaprzęgu rydwanu. Pośpiech podczas marszu w tak nierównym terenie groził
upadkiem, nawet jeśli miało się mocne nogi górala.
Upadając, ściągnąłby na siebie uwagę wroga, czego pragnął uniknąć tak długo, jak tylko to
było możliwe. Jego towarzysze znajdujący się niżej nie byli dość liczni, by zmusić łuczników
nieprzyjaciela do uważania na głowy, a nawet by przeszkodzić im w strzelaniu, gdyby tamci
zechcieli przyłączyć się do starcia.
Cymmerianin poruszał się więc ze zręcznością leoparda, znajdując osłonę w skalnych
szczelinach i ukrywając się w plamach cienia, które przypadkowemu świadkowi wydałyby się
zbyt małe, by ukryć mężczyznę jego postury i cicho jak kobra, badając każdy uchwyt dla rąk i
podporę dla stóp. Tylko najmniejsze kamyki cicho staczające się w dół i trochę wzbitego
kurzu znaczyły jego przejście.
W miarę wspinaczki teren stawał się coraz trudniejszy, Conan musiał przywołać
umiejętności zdobyte niedawno w górzystym Afghulistanie. Wznoszące się tam szczyty
stanowiły wyzwanie nawet dla kogoś obdarzonego zręcznością kozicy.
Znalazłszy się w górnej części skalnego komina, gdzie dotarł opierając się nogami o skałę
z jednej strony, a plecami z drugiej, przystanął, nabrał tchu i zaczął nasłuchiwać. Jednak
zamiast wojennych okrzyków lub przekleństw usłyszał pokasływanie i kichnięcia, trzask
pękających z gorąca skał i dalekie, dochodzące z góry głosy ptaków. Doświadczenie
podpowiadało Conanowi, że taka cisza może oznaczać, iż wróg wśliznął się na pozycje jego
towarzyszy i właśnie podrzyna im gardła. Nie wierzył jednak, by Afghuli i Turańczycy dali
się zaskoczyć.
Rozmyślania te przerwał dzwięk dobiegający z góry. Był to odgłos kroków skradającego
się człowieka, który próbuje poruszać się cicho, ale nie do końca mu się to udaje. Do tego
dzwięku dołączyły inne: ktoś krzyczał, ale wyraznie się starał, by nie słyszano go zbyt daleko.
Krzyki urwał się jak ucięty nożem i Conan usłyszał teraz odgłosy towarzyszące walce.
Tymczasem skradający się podchodził coraz bliżej. Cymmerianin uznał, że niedługo będzie
już dość blisko, aby mógł mu napluć na głowę.
Nagle w górze ktoś krzyknął z wściekłości. Odpowiedział mu jęk śmiertelnie rannego
człowieka. Chwilę pózniej nad skałami pojawiła się okolona czarną brodą twarz, a zza
krawędzi komina dobiegły krzyki i świst strzał. Obojętnie, czy ten mężczyzna był
przyjacielem czy wrogiem, musiał coś wiedzieć i mógł to przekazać Conanowi. Ale jeśli
łucznicy zrobią z niego poduszkę do igieł, to umrze, nawet nie otworzywszy ust.
Cymmerianin wypadł z ukrycia. Jedną ręką chwycił czarne, splątane włosy, drugą kołnierz
połatanej znoszonej szaty i z całej siły pociągnął. Mężczyzna prawie przefrunął mu nad
głową, wrzeszcząc ze strachu. Bał się, że za chwilę poleci przez komin głową w dół. Jednak
Conan skręcił się giętko jak węgorz i równocześnie przesunął miejsce chwytu. Jego ręce
zacisnęły się na nadgarstkach mężczyzny. Na moment utracił równowagę, więc zaparł się
nogami, a wtedy strzała drasnęła go w łydkę. Pod wpływem piekącego bólu rozluznił chwyt.
Mężczyzna zaczął krzyczeć jak nabijany na pal i chaotycznie walczyć. To ściągnęło jeszcze
więcej strzał. Cymmerianin poczuł, że zsuwa się na dół. Honor i potrzeba zachowania jeńca
przy życiu nie pozwoliły mu po prostu go puścić. Spróbował skoczyć, ale już nie starczyło mu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]