[ Pobierz całość w formacie PDF ]

listy do kobiety służącej u jednych tu, wiesz, tutejszych...
 U państwa Mequinez!  odpowiedział stróż.  Tak, proszę pani, nosił czasem. Tam dalej,
w tej samej ulicy.
 Ach, dziękuję pani!  zawołał Marek.  Proszę mi tylko powiedzieć numer... Nie wiecie?
Niech pani każe mnie zaprowadzić! Zaprowadzcie mnie, stróżu! Mam jeszcze pieniądze...
Mówił tak żarliwie, że stróż nie czekając na to, co powie sklepikarka, rzekł:
 To idzmy!  I wyszedł pierwszy prędkim krokiem. Biegnąc niemal i bez słowa doszli w
głąb tej nadzwyczaj długiej ulicy, przeszli korytarz wiodący wskróś małego białego domku i
zatrzymali się przed piękną kratą, przez którą widać było dziedzińczyk umeblowany i pełen
gazonów z kwiatów. Marek pociągnął za dzwonek. Ukazała się młoda panna.
 Czy tu mieszkają państwo Mequinez?  zapytał chłopiec trwożliwie.
 Mieszkali  odpowiedziała panna po włosku, ale akcentem hiszpańskim.  Teraz my tu
mieszkamy, Zeballoz.
 A gdzie się wyprowadzili państwo Mequinez?  zapytał Marek z bijącym sercem.
 Wyjechali do Kordowy.
 Kordowa?!  wykrzyknął Marek.  Gdzież to Kordowa?... A ta służąca, która u nich by-
ła? Ta kobieta? Moja matka. Ich służąca była moją matką... Czy zabrali także matkę moją z
sobą?
Panna spojrzała na niego i rzekła:
 Nie wiem. Może mój ojciec będzie wiedział, bo znał się z nimi, zanim wyjechali. Proszę
poczekać chwilę.
Odeszła, a za chwilę powróciła z ojcem, wysokim panem z siwą brodą. Pan popatrzył
chwilę na sympatyczną postać małego genueńskiego marynarza, z noskiem orlim i jasnymi
włosami, po czym zapytał nietęgą włoszczyzną:
 Twoja matka była z Genui?
 Z Genui, panie!
 No to ta służąca z Genui wyjechała razem z państwem. Wiem o tym na pewno.
 A gdzie wyjechali?
 Do Kordowy... Do takiego miasta.
Westchnął ciężko chłopczyna, a potem z rezygnacją odrzekł:
 Kiedy tak, to ja muszę także udać się do Kordowy.
 Ach biedny malcze!  zawołał pan patrząc na niego litośnie.  Ależ to przecie o jakie sto
mil stąd!
Marek zbladł jak trup i oparł się ręką o kratę.
 Zobaczymy, zobaczymy  mówił pan, tknięty współczuciem, i otwierając drzwi dodał:
 Wejdz na chwilę, zobaczymy, czy ci w czym pomóc można. Kazał mu usiąść i opowie-
dzieć rzecz całą, a wysłuchawszy z wielką uwagą, namyślał się czas jakiś, po czym rzekł
szybko:
 Nie masz pieniędzy, nieprawdaż?
 Mam jeszcze... trochę  odpowiedział Marek. Pan znów myślał przez parę minut, potem
siadł do stolika, napisał list i podając go chłopcu rzekł:
 Słuchaj, mały Włoszku! Idz z tym listem do Boca. Jest to miasteczko przez pół genueń-
skie o dwie godziny drogi stąd. Każdy ci pokaże drogę. Idz tam i wyszukaj tego pana, którego
nazwisko masz tu na adresie. Znają go wszyscy. Zanieś mu ten list. Ten pan wyprawi cię jutro
do Rosario i poleci komuś, kto się postara ułatwić ci dalszą drogę aż do Kordowy, gdzie znaj-
dziesz państwa Mequinez i matkę twoją. Tymczasem, masz tu oto  włożył mu kilka lirów do
ręki  idz śmiało, nie bój się! Wszędzie tu znajdziesz Włochów, wszędzie się rozmówisz i nie
będziesz opuszczony! Adios!
30
Chłopiec rzekł tylko:  Dziękuję!...  Nie mógł znalezć innych słów, wyszedł ze swoją
torbą i pożegnawszy przewodnika zaczął iść zwolna ku onemu  Boca , pełen smutku i zdu-
mienia, przez to duże, hałaśliwe, tętniące przyśpieszonym ruchem miasto.
*
Wszystko, co mu się od chwili tej aż do wieczora następnego dnia zdarzyło, zostało mu w
pamięci zmącone, niejasne, podobne do gorączkowych majaczeń w chorobie, tak był znużo-
ny, stroskany, upadły na duchu.
Dopiero kiedy drugiego dnia wieczorem przespawszy noc w jakiejś komórce obok tragarza
portowego w Boca i przesiedziawszy dzień cały prawie na stosie belek wpółsennym wzro-
kiem wpatrzony w tysiące łodzi, statków parowych i okrętów znalazł się wreszcie na dużej,
żaglowej, naładowanej owocami barce, uczyniło mu się jakoś rzezwiej w duszy.
Barkę prowadziło trzech silnych, na brąz spalonych słońcem, genueńskich żeglarzy, któ-
rych głos i ten miły mu, znajomy od dzieciństwa akcent ich wymowy dodawały biedakowi
otuchy, odwagi.
Ruszyli.
Podróż trwała trzy dni i cztery noce, a była jednym wielkim zdumieniem dla naszego ma-
łego wędrowca. Trzy dni i cztery noce spędził na tej olbrzymiej, pełnej zadziwiających wido-
ków rzece Paranie, wobec której nasza Po  też przecie duża rzeka  drobnym jest strumycz-
kiem zaledwie, a której długość przewyższa długość Włoch cztery razy wziętą.
Barka posuwała się zwolna, płynąc mozolnie pod falę tych wód niezmiernych. To mijała
podłużne wyspy, niegdyś tygrysów i wężów siedliska, teraz uprawne, pokryte plantacjami
pomarańcz gaje; to przesuwała się przez kanały tak wąskie, iż zdawało się niepodobieństwem,
aby z nich wyjść mogła; to wypływała na szerokie wodne roztocze mające pozór wielkich, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • stargazer.xlx.pl